Natalia zwiedza Warszawę

Zieleń jako źródło zysków

2017-01-29

Oczywiście – często są to zyski doraźne: wycięcie drzew zwiększa areał, jaki wykorzystać można pod budowę domu, no i w kominku jest czym palić.. Takie refleksje mogłyby jednak posłużyć za wzorzec krótkowzroczności. W dłuższym bowiem trwaniu właśnie inwestycje w tereny zielone i zadrzewienie miast zwiększają zyski: kasy municypalnej, mieszkańców, a bywa, że i indywidualnych inwestorów.
Mieszkańcy, to jasne, zyskują na świeżym powietrzu: więcej tlenu, mniej pyłów – to dosyć prosty aksjomat. Jak się okazuje, zyskują też jednak władze miejskie i kontrolowane przez nie budżety: z wyliczeń władz nowojorskich wynika, że inwestycje z pierwszej półtora dekady XXI w. w zieleń miejską, wynoszące circa 22 mln dol. rocznie, przyniosły oszczędności energii rzędu 28 mln dol oraz zmniejszenie aż o 36 mln dol. odszkodowań za poczynione straty powodziowe, których miasto i stan stale doświadczają.
A inwestorzy? I ci mają szanse. Data mining nie kłamie: dom, gdzie w promieniu od 5 do 15 metrów od fasady rośnie przynajmniej jedno drzewo, sprzedawany jest od 3 do 20 procent drożej niż przeciętna dla porównywalnej powierzchni, często nawet w uważanych za „lepsze” lokalizacjach. To co, czy wystarczająco wysoka stopa wzrostu?

Piwo szumi na bulwarach

2017-01-23

Sąd Najwyższy podjął właśnie decyzję, która w istotny sposób wpłynie na komfort życia w Warszawie, przynajmniej w przestrzeni publicznej. Nie, nie chodzi o afery reprywatyzacyjne, ani nawet o konserwację zabytków: SN uznał wreszcie, że bulwary nadwiślańskie, których doczekaliśmy się po dziesięcioleciach odwracania się stolicy od rzeki, nie są ulicą w ścisłym znaczeniu tego słowa – a co za tym idzie, wolno na nich pić piwo.
– Obywatelom wolno to, czego prawo im wyraźnie nie zabrania, a organom władzy wolno tylko to, na co prawo im wyraźnie zezwala – tak Sąd Najwyższy uzasadniał swoje stanowisko, stwierdzając, że sądy powinny brać pod uwagę węższą definicję „ulicy”. Jak stanowi ustawa o drogach publicznych, bulwar nie może być nazwany ulicą i nie podlega ustawie o wychowaniu w trzeźwości. A to oznacza, że na bulwarach Flotylli Wiślanej i kamiennych schodach nad Wisłą można pić piwo.
Dlaczego to takie ważne? Bo niewiele jest w Warszawie miejsc, gdzie picie piwa w lecie byłoby tak przyjemną czynnością społeczną, jak na nadwiślańskich bulwarach. Zakaz picia na ruchliwych ulicach, na zdominowanych przez blokersów osiedlach – to wszystko tak. Ale na bulwarach od lat nie zarejestrowano znaczących naruszeń prawa - po prostu dlatego, że przychodzą tam nie dresiarze, lecz ludzie, którzy lubią zieleń. Wśród nich – Marek Tatała, inicjator akcji „Legalnie nad Wisłą”, który kilkanaście miesięcy temu odmówił przyjęcia mandatu i zaskarżył wyrok sądu grodzkiego.
Pytanie, jak wielbiciele piwa zechcą wykorzystać ten precedens. Czy skoro ulicą, w świetle wykładni SN, nie jest „wydzielony pas terenu z urzędową nazwą, przeznaczony do ruchu pieszego lub pojazdów” lecz „droga na terenie zabudowy lub przeznaczonym do zabudowy” czy alejki parkowe nie są zagrożone?

Plac pojednania?

2017-01-18

Aktywiście miejscy nie przestają zastanawiać się, jak jednoczyć podzielone miasta i społeczności za pomocą działań najściślej urbanistycznych i „mediacyjnych”. Czy w ogóle istnieje coś takiego jak architektura dydaktyczna? Nie – ale można stworzyć przestrzeń tak bogatą w konteksty, symbole i sytuacje, że ich ciekawość odbierze jej bywalcom pragnienie konfrontacji.
Taka idea przyświecała twórcom kopenhaskiego parku publicznego w cieszącej się złą sławą dzielnicy portowej Nørrebro. Przed kilku laty władze miasta postanowiły tam utworzyć tzw. Superkilen, czyli „wielki klin”, w którym miało znaleźć się miejsce dla symboli kilkudziesięciu nacji czekających w Kopenhadze na \'lepsze życie\'. Utrzymany w trzech odcieniach – jaskrawej czerwieni, zieleni i czerni – wielki klin mieścić ma obszar przeznaczony na handel, sport i kulturę (czerwony), „agorę publiczną” (czarny) oraz rekreację rodzinną – czyli przede wszystkim place zabaw (zielony).
Wiele początkowych założeń się nie sprawdziło: przedstawiciele „stu nacji” z kłopotliwej dzielnicy nie kwapili się do przekazywania opowieści ani pamiątek ze swoich krajów: nie pomogły ani ankiety mailowe, ani wycieczki ankieterów, sprawdziła się dopiero perspektywa gratyfikacji pieniężnej. Jeśli już odwoływano się do pamięci narodowej lub plemiennej, to wyłącznie w celach konfrontacyjnych: Palestyńczycy zażyczyli sobie wzniesienia miniatury tunelu w rodzaju tych, którymi zaopatruje kraj w broń Hamas. Na „placu agory” - pustki.
Gdzie indziej jednak dzieci „stu ras” bawią się razem, co pokazuje – wbrew hurraoptymistom – że przy wpompowaniu w jakiś projekt pokaźnej sumy pieniędzy jakaś forma warunkowego i \'odwoływalnego\' pojednania jest możliwa. A skoro tak – wnośmy coraz więcej placów zabaw! Coraz więcej! Te, które są, dobrze się sprawdzają – widzę, jak po manifestacjach i uroczystościach przy wieży wspinaczkowej w warszawskim Parku Saskim spotykają się entuzjaści dwóch, wydawałoby się, beznadziejnie skłóconych obozów.

Kto klinuje kliny?

2017-01-14

Wygląda na to, że dyskusja o smogu w Polsce, o jego źródłach, ofiarach i możliwej strategii przeciwdziałania rozpoczęła się na dobre. To bardzo dobrze, nawet, jeśli na całościowe („strukturalne”) rozwiązania, przyjdzie czekać latami – bo przecież należeć do nich musi zarówno zwiększenie odsetka domów (także jednorodzinnych) ogrzewanych przez (lokalne) „sieci” centralnego ogrzewania, jak modernizacja pieców w znacznej części domów jednorodzinnych, jak wreszcie wspominana tylekroć zmiana kultury i zachowań właścicieli, uświadomienie im, że przysłowiowe (a realne) „palenie śmieci” to tyle, co kopanie sobie grobu – tyle, że w powietrzu..
Jest jednak, prócz wyżej wspomnianych przyczyn, jeszcze jeden poważny i niemal niemożliwy do usunięcia powód katastrofalnego obecnie stanu rzeczy. To – brak napowietrzenia centrów miast.
Są miejsca, gdzie taki stan rzeczy ma miejsce za sprawą samego ukształtowania terenu. O „niecce nowotarskiej” uczniowie dowiadują się już w szkole podstawowej – i pewnie trzeba by potężnej, trudnej dziś do wyobrażenia geoinżynierii, by stworzyć „nawiew” na skalę wojewódzkiego dawniej miasta. Nieco tylko lepiej jest z Krakowem.
Ale co z miastami położonymi na równinach, w tym z Warszawą, gdzie alarm podniósł się ostatnio najgłośniejszy? Nie ma co ukrywać: jedną z przyczyn drastycznego spadku jakości powietrza jest zabudowanie korytarzy powietrznych, o których zarezerwowanie i utrzymanie dbali urbaniści międzywojnia, BOŚ i dojrzałego PRL. Kliny napowietrzające istniały mimo rozbudowy miasta, ba, ich rola wzrastała – i dopiero w ostatnich latach chciwość deweloperów w połączeniu z beztroską władz miasta doprowadziła do ich zniszczenia. Klin mokotowski został przegrodzony Eko-Parkiem. Klin Wilanowski już dawno nie istnieje – powietrze, które tamtędy płynęło, rozbija się o deweloperkę Powsina. A Żoliborz? A Stara Praga, napowietrzana dawniej przez Zalesie? Jedyny „korytarz powietrzny”, jaki się zachował, to Wisła…
Nie damy rady wyburzyć nowych osiedli – z pewnością nie przez najbliższych kilkadziesiąt lat. Ale możemy nie wznosić nowych tam, gdzie wieje zielony wiatr.

Góraszka: weekend, wtorek - zawsze korek

2017-01-07

„Tak czy owak – Zenon Nowak” – głosiło porzekadło z czasów PRL. Przerabiany dziesiątki razy dwuwiersz o wyjątkowo nielubianym (i obrotnym) działaczu PZPR-owskiego ‘betonu’ można by zastosować i do losów niewielkiej podwarszawskiej miejscowości, od dwa kroki od malowniczej Wiązownej, położonej przy Trakcie Lubelskim. Jedno jest pewnw: chyba nie warto lokować w nieruchomość w tej okolicy, jeśli marzą się nam szybkie dojazdy do Warszawy.
Od połowy lat 90. rokrocznie wczesną jesienią odbywał się tu Międzynarodowy Piknik Lotniczy – o czym wiedzą doskonale fani lotnictwa oraz (te dwa zbiory niekoniecznie się pokrywają) rodzice i chrzestni zafascynowanej lotnictwem dziatwy. Nieodłączną częścią podróży na piknik lotniczy, obok innych rozkoszy w rodzaju przyklejonej do siedzeń samochodu lub autobusu waty cukrowej, obijających się o dach pojazdu baloników z helem i podobnych rozkoszy, był co najmniej kilkudziesięciominutowy korek na Trakcie Lubelskim: jednopasmowa szosa po prostu nie była w stanie zmieścić kilku, czasem kilkunastu tysięcy samochodów.
W związku z wynajęciem pasa startowego prywatnej firmie od roku 2010 skończyły się pikniki: dzieci żałowały, Góraszka odetchnęła. Na rok-dwa – później na szosie zaroiło się od ciężkiego sprzętu budowlanego. Zbudować obiekt o powierzchni 100 tys.m.kw. – nie igraszka!
„Kolorowe życie”, czyli hiper-giga centrum handlowe, jest już na ukończeniu. Znajdzie się tam nie tylko hipermarket, supermarket budowlany i galeria z 220 sklepami i jadłodajniami, ale też baseny, kręglarnie, kina… To już nie dodatek do zakupów: zgodnie z filozofią twórców galerii handlowych XXI wieku, „Kolorowe życie” ma stać się „centrum, które zaoferuje klientom nowy sposób spędzania czasu z rodziną i przyjaciółmi”. Hotele, pozwalające zanocować? Hm, niewykluczone.
Miejsce parkingowych przewidziano 3,5 tysiąca. Dodatkowych 500 pojazdów zmieści się pewnie na okolicznych uliczkach,rozjechanych łąkach i drogach polnych. Co jednak z samym dojazdem? Za kilka lat można będzie liczyć na odbudowę autostrady A2 i południowej obwodnicy Warszawy na wschodnim brzegu Wisły. Na razie – pozostaje Trakt Lubelski.

Idea „kupuj lokalnie” nigdy jeszcze nie wydawała mi się tak pociągająca.

Historia za 4.99

2016-12-30

Historia kina „Femina” wywołuje łatwe i mocne emocje. Nie lubię wpisywać się w tłum ludzi, znajdujących przyjemność w wygadywaniu na „prostacki kapitalizm” i wspominaniu PRL z łezką w oku. To nie kapitalizm zawinił, lecz krótkowzroczność i chęć zysku władz miasta.
Sprawa kina jest dość głośna: przed blisko dwoma laty władze zdecydowały o jego zamknięciu i sprzedaży atrakcyjnej lokalizacji w centrum Warszawy (Jana Pawła II róg Al. Solidarności) na wolnym rynku. Formalności dopełniono, nabywcą okazała się jedna z prężnych sieci dyskontowych, wnętrze zaadaptowano, czteropaki Wiarusa i mrożone pizze idą jak woda.
Pozostała jedna zagwozdka: „Femina” była najdłużej istniejącym w jednym miejscu kinem w Warszawie, i w związku z tym wiązał się z nią tragiczny, przejmujący trop: kiedy ta część miasta znalazła się w granicach getta, funkcjonował tu teatr. W roku 1991, w 50-tą rocznicę utworzenia getta, jedna z fundacji zajmujących się pamięcią o zmarłych ufundowała stosowną tablicę.

Co można było z nią zrobić w obecnej sytuacji? Zlikwidować i wywieźć na złom? Zasłonić regałem ze „świeżo pieczonym”, tj. odgrzewanym z mrożonki pieczywem? Władze sklepu zachowały się, jak mogły najlepiej w tej żenującej sytuacji: tablicę wyeksponowały i oświetliły na wyróżniającej się z reszty sklepu, eleganckiej, ceglanej ściance. Wspomnienie o artystach getta dzieli od kolejki po koszyki i chipsy aż dwa metry.
Można uznać, że „Biedronka” wybrnęła z sytuacji z twarzą – choć może niekoniecznie musiała stawać do przetargu o dawną salę kinową, ale taka jest pewnie logika biznesu dyskontowego. Zagadką pozostaje polityka władz miasta, które na każdym kroku starają się pozycjonować jako obrońcy wysokiej kultury przeciw barbarii. Wygląda na to, że mają z tym kłopot.

Wejchert przegrywa, prawo wygrywa

2016-12-28

Odbudowa willi Julisin w Konstancinie-Jeziornej, nakazana lata temu przez wojewódzkiego konserwatora zabytków, to jeden z pierwszych przykładów odwrócenia passy na bezkarność burzymurków.
Przypomnijmy: idzie o budynek niemal legendarny, zarówno ze względu na swą wartość artystyczną (to dzieło jednego z czołowych polskich architektów modernistycznych, Czesława Przybylskiego, twórcy „Domu bez kantów”) jak historyczną: we wzniesionej dla przedsiębiorcy Gustawa Wertheima willi rezydował podczas wojny gubernator Warszawy Ludwig Fischer, po wojnie zaś – Bolesław Bierut.
W 2004 budynek kupiła firma Konstancin Real Estate Management, należąca do firm-córek współzałożyciela TVN Jana Wejcherta, i mimo zobowiązania do zachowania budynku, respektowania spuścizny i zgody na ograniczoną modernizację, za zasłoną z brezentu zburzyła Julisin do fundamentów. Przyjęta przez prawników linia obrony wskazuje też, że od początku planowano wyburzenie, powołując się na fakt, że budynek nie znalazł się w ewidencji zabytków i licząc na bezkarność.
Konserwator Barbara Jezierska nie zamierzała jednak odpuszczać – i skierowała sprawę do sądu. Wejchert przegrał, nadal jednak próbował procesować się przez Ministerstwem Kultury, wojewódzkim i naczelnym sądem administracyjnym. Daremnie. Rodzina sprzedała w końcu willę obciążoną konserwatorskim nakazem odbudowy, a nowy właściciel deklaruje podporządkowanie się tym planom.
W ostatnich latach stolica doświadczyłą wielu podobnych katastrof budowlanych: znikały wille, dawne budynki fabryczne, a nawet fragmenty ulic. Czy konserwatorska „rekonkwista” doprowadzi do odtworzenia bodaj części zabytków?

Cerkiew co sto lat

2016-12-10

Przy jednej z większych „wylotówek” Warszawy, na ul. Puławskiej 568, wznoszona jest ze środków Polskiej Autokefalicznej Cerkwi Prawosławnej nowa cerkiew, o ścianach odlewanych ze zbrojonego betonu: pierwsza prawosławna budowla sakralna powstająca w Warszawie od ponad stu lat.
Bryła w stylu greckim – z białymi elewacjami i spłaszczonymi kopułami – jest już teraz chwalona, a pozostaje nadal w stanie surowym. Przed nami elewacje, złocenia, prace wykończeniowe – są szanse, że świątynia otworzy podwoje dla prawosławnych wiernych (w znacznej mierze Ukraińców wyznania prawosławnego i Białorusinów, mieszkających i pracujących w Warszawie) na Wielkanoc przyszłego roku.
To ładna klamra historyczna: przed niespełna stu laty, w roku 1922, przystąpiono do wyburzania największej świątyni prawosławnej, jaka stanęła w Warszawie, trzeciej co do wielkości na ziemiach całego Imperium Rosyjskiego: soboru pod wezwaniem św. Aleksandra Newskiego.
To prawda, wzniesiono go (w latach 1894-1912) bardziej z przyczyn politycznych niż duchowych: miał stanowić symbol rosyjskiego panowania. Prawda też, że nawet w roku swego poświęcenia, przy kilkudziesięciotysięcznej rosyjskiej społeczności zamieszkującej Warszawę, na co dzień świecił pustkami: tym bardziej nie zapełniła by go, po roku 1918, mieszkająca na stałe w Warszawie kilkunastotysięczna społeczność „białych” emigrantów. Wielka, pusta bryła dominowała nad Placem Zwycięstwa i całym centrum ówczesnej Warszawy.
A jednak, z perspektywy wieku, można z bólem myśleć o jego trwającym przez cztery lata wyburzaniu. Ocalono co się dało: kolumny trafiły do krypty na Wawelu, marmury i granity – na cokoły kilku wzniesionych w Dwudziestoleciu pomników, od Kilińskiego po Syrenki, a mozaiki – do warszawskich kościołów. Ale ten „recycling architektoniczny” nie pocieszył rozgoryczonych warszawskich prawosławnych.
Dobrze, że obok dwóch świątyń prawosławnych w Warszawie – na Pradze i na Woli – znajdzie się trzecia. Miejmy nadzieję, że z uwagi na, w znacznej mierze grekokatolicką, zbiorowość warszawskich imigrantów-Ukraińców, stanie tu również nowa świątynia tego obrządku.

Pierwsza po Messalce

2016-12-05

Na brak kultury sauny w Polsce narzeka wielu: ani próchniejące relikty na Podlasiu, ani pozbawione wentylacji klitki w podziemiach willi z lat 90. nie załatwiają sprawy: duch „bani” uparcie nie chce zakorzenić się w Polsce. Czy uda mu się za sprawą nowoczesnej architektury miejskiej w Warszawie?

Mamy bowiem w stolicy pierwszą od czasów „Pod Messalką” i inicjatyw na basenach prawdziwą łaźnię: w klubokawiarni Rejs na Bulwarze Flotylli Wiślanej, na lewym brzegu Wisły. Oszczędna w wystroju, przesłonięta lustrem weneckim od ulicy, siedmioosobowa, z dwoma parami natrysków i potężną skalą temperatur: od 35 do aż 95 stopni Celsjusza.
Zastanawiam się, jak to interpretować: jako wyraz ekstremizacji kultury clubbingu czy rosnącą popularność zdrowego, zgodnego z naturą trybu życia? Sauna w grudniu, z widokiem na stada kaczek krzyżówek i staromiejską panoramę, w miarę możliwości – z butelką piwa w ręku (jedyne wejście do sauny prowadzi przez klubokawiarnię, tam też uiszcza się opłaty) – to może być naprawdę zacna rzecz. Jedna zagwozdka: nawet, jeśli solidnie przypiecze, nie bardzo jest sens salwować się pięknym skokiem do Wisły. Przeżyjemy – ale z egzemą.

Dać miastu plac

2016-11-27

Duma rozpierała najpierw zwycięzcę, czyli Roberta Koniecznego, potem szefostwo nagrodzonego projektu, czyli szczecińskiego Muzeum Narodowego Przełomy, następnie ojców miasta – Szczecin ma naprawdę niezłą passę, skoro niedawno miejscowa filharmonia otrzymała najważniejszą nagrodę architektoniczną Europy, Mies van der Rohe Award – a teraz jesteśmy dumni już wszyscy: Nagroda World Building of the Year piechotą nie chodzi!

Muzeum otrzymało nagrodę zaledwie tydzień temu, a uzasadnienie nagrody cytowano już powszechnie: wzbogacenie życia w mieście, nowy fragment miejskiej topografii, przywołanie wszystkich trzech, radykalnie rozdzielonych historii (czasy prusko-niemieckie, druga wojna światowa i powojenne przekształcanie miasta).
Bryła jest świetna, nienachalny’dydaktyzm’ architektury (przeszłość schowana w głębokich podziemiach, teraźniejszość na swoistym ‘półpiętrze’ wyniesionym nad ziemię) też. Na mnie jednak największe wrażenie robi przemilczana trochę, bo przecież nikt nie sądzi zwycięzców, historia nawierzchni placu, POD którym znajduje się muzeum, bo przecież oń toczyły się największe boje: najpierw władze miasa zażądały, by plac (i mieszczące się pod nim muzeum) pokryć kostką brukową, bo „tak zahamuje się napływ skejteró w”. Robert Konieczny najpierw ugiął się, potem zaprotestował – i plac pokryty jest dziś nowoczesnymi, betonowymi płytami.

Skejterzy owszem, pojawili się – ale razem z nimi również dzieci, przechodnie: ŻYCIE. Jak ujawnia Konieczny, to właśnie element braku pokory zadecydował o przyznaniu nagrody. W kuluarach konkursu powiedziano mu: „Superarchitektura nie wystarczy, żeby wygrać w tym konkursie. Wy daliście wartość dodaną". Ożywić fragment miasta w centrum, sprawić, by zamiast martwych kwartałów pojawiła się tam żywa tkanka miejska – tak, o coś takiego warto grać. I wygrywać.