Natalia zwiedza Warszawę

Żywopłot jak mur, czyli steel magnolias

2016-11-23

Coraz więcej ruchów miejskich domaga się od władz miast sadzenia, w miejsce rdzewiejących barierek i słupków parkingowych, żywopłotów – i lektura kolejnych wniosków w tej sprawie prowadzi nas do doznań z kategorii „Eureka!”. No tak, przecież to rozwiązanie samo-się-narzucające. Żywopłoty są zielone. Oddychają. Oczyszczają. Nie rdzewieją. I wcale nie łatwiej je rozjechać niż pojedynczy, kiepsko osadzony w betonie słupek…
Drogowcy mają, jak zawsze, trzy odpowiedzi: że za drogo, że nieskuteczne, i że w warunkach klimatycznych Europy Środkowo-Wschodniej nie istnieją rośliny, które byłyby w stanie utrzymać się na klepiskach, jakie stanowią często pobocza dróg. Nie, nie chodzi o napoleońskie mrozy: o suszę. Pustynniejemy, i bez podlewania wiąz się nie utrzyma, a dla kaktusów jednak za zimno. No i to zasolenie. Na zimno dałyby radę brzózki z tundry, na zasolenie – śródziemnomorskie maquis, ale jak skrzyżować jedne z drugim?
Czy rzeczywiście władze municypalne, żeby dogodzić fochom „zielonych” mieszkańców, zmuszone są sprowadzać rośliny z pustyni Takla Makan? Na szczęście ogrodnicy przychodzą w sukurs: jest amorfa krzewiasta, jest karagana podolska, jest moszeniec południowy i oliwnik wąskolistny – w sumie uzbierałby się co najmniej tuzin gatunków, które ewolucja przystosowała do wzrostu na lekko zasolonych, źle nawodnionych, przewiewnych obszarach, wyposażając je w dodatku w długie, twarde kolce, których tak nie lubią posiadacze lakieru metalic…
A poza tym – instalacja „ciurkających” systemów nawadniających to nie jest inwestycja, które nie uniósłby przeciętny Zarząd Dróg Miejskich, szczególnie, jeśli wziąć pod uwagę, że jeden żeliwny słupek parkingowy to koszt rzędu tysiąca złotych.
Organizacja „Warszawa Obywatelska”, która stoi za większością wniosków do budżetów partycypacyjnych, osiągnęła częściowy sukces: w lecie 2017 roku żywopłoty staną na Marszałkowskiej, na Świętokrzyskiej i na Grójeckiej. Czekamy na rok, kiedy staną się standardem ogólnomiejskim, a punkty skupu żeliwa przeżyją boom za sprawą tysięcy skorodowanych słupków!

I uwaga: „żywopłotowe” krzewy można sadzić również przy małych uliczkach, w osiedlach domów jednorodzinnych. Są również skutecznie w przypadku chuliganów w SUV-ach.

Rumia: pociąg do książek

2016-11-20

Kolej pozostaje jedną z rzeczy, które najlepiej udały się XIX wiekowi: minęło 150 lat, a nadal pozostaje ona symbolem stabilności, solidności, a zarazem przygody: małych chłopców nieodmiennie fascynują parowozy, chociaż znają je już tylko z filmów animowanych i z muzeów, starsi z ulgą rozsiadają się w przedziałach. Na dworcach kolejowych ma miejsca akcja najważniejszych XIX-wiecznych powieści – i to wszystko tak pociąga…
Dlatego tak niesłychanie celnym posunięciem władz nadmorskiej Rumii było zaadaptowanie na filę biblioteki miejskiej zaniedbanego budynku stacji kolejowej na linii Gdańsk-Stargard. Budynek w żadnym razie nie był stary – wzniesiono go w roku 1958 – ale przemarznięty, niedoświetlony i przybrudzony, nie miał żadnych szans, by przyciągnąć czyjekolwiek uznanie.
Po przebudowie i doświetleniu późnomodernistycznej konstrukcji zainstalowano w niej w roku 2016 filię biblioteki – i liczba odwiedzających podwoiła się w ciągłu roku! Niefunkcjonalne, zbyt przestronne wnętrze zostało wypełnone, po wzniesieniu antresoli, regałami i czytelnią. Stanowiska do czytania i obsługi wypożyczających zintegrowano z resztą nadal czynnej stacji – a Jan Sikora, twórca całego projektu, zbiera kolejne nagrody: zaledwie przed kilkoma tygodniami Stacja Rumia została uznana za najpiękniejszą bibliotekę świata w konkursie „Library Interior Design Award”: już w finale obecna była jako jedyna biblioteka z Europy.
Warto mieć w pamięci taki trop cywilizacyjno-adaptacyjny w sytuacji, gdy likwidowanie lokalnych linii kolejowych przybiera rozmiary epidemii. Silosy, magazyny węgla, wieże ciśnień, poczekalnie - wszystko to idealnie nadaje się do adaptacji na biblioteki lub inne miejsca użyteczności publicznej. A już w Warszawie – hulaj dusza! Dworzec Centralny byłby świetną ekspozyturą Narodowej.

Zwęzić, poszerzyć, skonsultować

2016-11-17

Nie jest łatwo remontować jezdnie i trasy komunikacyjne w wielkim mieście. Na śródmiejskiej Koszykowej w Warszawie najpierw stworzono tzw. „strefę 30”, potem – wykluczono jeden z dwóch pasów, zamieniając go w kontrpas rowerowy i zwiększając pojemność zatoczek parkingowych. Do tego progi spowalniające (no cóż, te akurat mają sens) i zatory podczas licznych w tej okolicy przyjęć dyplomatycznych, kiedy to zjeżdżają się szarże, służby i limuzyny. Mieszkańcy sarkają, a co gorsza – pada prywatny handel, o który w Śródmieściu coraz trudniej.
Kilka przystanków metra dalej – ulica Belgradzka na Ursynowie. Dotąd na skrzyżowaniu ze Stryjeńskich kończyła się ślepo. Po wzniesieniu jednak na pobliskich terenach zielonych, w widłach Stryjeńskich i Moczydłowskiej, ośrodka dla niepełnosprawnych postanowiono na przedłużeniu ul. Belgradzkiej zbudować… drogę dojazdową. Bagatela: czteropasmową, chociaż kończyć się ma po 150 metrach.
To posunięcie naprawdę niezwykłe. W trakcie budowy wyciętych ma być ok. 30 drzew, kończąca się „zawrotką” czteropasmówka kosztować ma 1,5 mln zł – i to w sytuacji, gdy kosztorys całego ośrodka dla niepełnosprawnych, wraz z wyposażeniem, wyniósł 3 mln! Gdyby nie nadzieja, że to po prostu brak rozsądku, można by wręcz się obawiać, że myam do czynienia z aferą korupcyjną: fajnie jest zbudować praktycznie nieużywaną (więc niepsującą się i nie ukazującą usterek) szosę za trzy miliony.
Oba projekty – zwężenia Koszykowej i przedłużenia Belgradzkiej w jej czteropasmowej krasie – nie były konsultowane z mieszkańcami. Może tu tkwi istota problemu?

Wonniej w Babicach

2016-11-10

Północne dzielnice Warszawy przeżywają najwyraźniej jakąś dobrą passę dla protestów obywatelskich. Na Żoliborzu upada projekt budzącego wiele kontrowersji Mostu Krasińskiego, a na Bielanach północnych pojawiły się widoki na zamknięcie oprotestowywanej od lat kompostowni.
To nie jest łatwa kwestia, bo protesty przeciw ważnym inwestycjom komunalnym często przybierają kształt odrzucenia całej inicjatywy a priori, w opisywanym również na portalu KB Projekt trybie „NIMBY” (Not In My Backyard). Tyle, że sprawa jest wyjątkowo kontrowersyjna w przypadku kompostowni, czyli – mówiąc fachowym językiem – instalacji mechaniczno-biologicznego przetwarzania odpadów. Z założenia są to odpady organiczne, nietrujące, które po rozpadzie mogą być wykorzystane do użyźniania gleby – ale metanowo-cierpka woń jest nieznośna, wszystkich doprowadzając do mdłości, a najmłodszych – również do bólu głowy, zapalenia spojówek, alergii.
Jakie są alternatywy, zwłaszcza, gdy w pobliżu położone są liczne domy jednorodzinne? Należy opracować projekt, zakładający przeniesienie kompostowni w leśną otulinę miasta lub zainwestowanie w bardzo kosztowny sprzęt filtracyjny, umożliwiający wyzbycie się oparów.
Na Bielanach decyzje te były przedmiotem przepychanki między Zakładem Oczyszczania Odpadów (właścicielem i głównym beneficjentem trwania kompostowni), Stowarzyszeniem Czyste Radiowo, walczącym o interesy mieszkańców osiedla, Wojewódzkim Inspektorem Ochrony Środowiska a Ministerstwem Środowiska. To ostatnie, ustami swojego szefa, zadeklarowało pomoc. - Kompostownia, czyli instalacja do mechaniczno-biologicznego przetwarzania odpadów w Radiowie była eksploatowana bez wymaganego pozwolenia - powiedział PAP wiceszef resortu środowiska Sławomir Mazurek.
I teraz nie wiadomo, co ZOO: ugnie się, czy wystąpi o pozwolenie?

Koszyki dla hipsterów

2016-10-26

Można to uznać za happy end: Hala Koszyki, zniszczona do fundamentów przez pierwszego, nieodpowiedzianego dewelopera przed siedmiu laty, odzyskała dawny kształt, kolor i polor: po otwarciu w ostatni weekend tętni życiem, odtworzono stalową konstrukcję korpusu głównego (i to w oryginalnym, pokrytym przez sto lat wieloma warstwami farb i rdzy, zielonym kolorze!) i odrestaurowano secesyjne elementy budynków-bram, flankujących główny, wewnętrzny dziedziniec, ba – kafelki na podłodze. Drugi inwestor, jakim był Griffin, zdał egzamin. Sam wicepremier Morawiecki, zwykle prezentujący się jako asceta, podczas ceremonii otwarcia rozglądał się z uznaniem.
A co więcej – nie jest to „wydmuszka”, co zdarza się tak często w przypadku rekonstrukcji: krąg historii się domknął, w hali targowej wzniesionej w latach 1906-1909 znajdowały się, jak chcą kronikarze, „24 mniejsze sklepy, 60 jatek mięsnych, 12 rybnych oraz 144 stragany” – współcześnie zaś, we wnętrzu zaprojektowanym przez JEMS Architektów, mieszczą się 33 kafejki, bary i „małe gastonomie”, które karmić mają oryginalnie, smacznie i zdrowo. Pożywi się na Koszykach Meksykanin i weganin, jest oferowana kuchnia tajska, japońska i kurpiowska.
A jednak kręcę nosem, niemal w tym samym duchu co felietonistka „Gazety Stołecznej” Beata Chomątowska, a taka jednomyślność, dalibóg, zdarza mi się nieczęsto. Bo odrestaurowane Koszyki to generujący zapewne niezłe zyski „food court”. Ożywi centrum? Owszem, na kilka wczesnowieczornych godzin, kiedy trafią tu młodzi, zdolni, bezdzietni profesjonaliści. Rano zostaną ochroniarze i dyżurne sprzedawczynie. Na Koszykach zrobiono przed 60 laty jednoz najcudowniejszych zdjęć z Października \'56: przedstawia ono stoisko warzywne z usypanym olbrzymim kopcem marchwi i dokonanym niewprawną ręką napisem „Nie ruszać, poszłam na wiec”. Dziś na żaden wiec nikt nie pójdzie: ani ze sprzedawców, ani z bywalców, którzy trafią pod zaciszny dach z pobliskiego Zbawixu albo z Poznańskiej.
Tak, wiem, że Koszyki nie utrzymałyby się w ścisłym centrum miasta ze sprzedaży marchwi i wynajmu stoisk badylarzom. I nie uśmiecha mi się tworzenie wydumanych i pustych „centrów społecznościowych”. Tyle, że widząc, jak w miejsce żywej hali targowych pojawia się food court z symbolicznymi dla Polski w połowie drugiej dekady ośmiorniczkami, wspominam na Boya, piszącego przed wiekiem w „Słówkach” o inwazji, nazwijmy to, kulinarno-rozrywkowej:

„Był sobie na Stradomiu
szynczek narożny
Chadzał tam na wódeczkę
ludek pobożny.
Dzisiaj już nowa era:
trza im conférenciera
Chwyta w lot stróż Walenty
wszystkie puenty.

Każdy chce dziś do jadła
Jakowejś śpiwki,
Więc gospodarz sprowadził
Trzy stare dziwki;
Otruł gościa kotletem,
Nazwał to >kabaretem<
Wziął za wstęp trzy korony,
Niech was pierony!”

No właśnie.

Kredą po oczach

2016-10-13

Awantura o malowanie kredą po chodniku zamkniętego osiedla zelektryzowała pół Warszawy, doprowadziła do mobilizacji wielu rodziców, a dziennikarz TVN zbił na niej nawet mały kapitalik polityczny. Jak to jest z tą kredą?

Przypomnijmy: w pierwszej dekadzie października media społecznościowe zaczęła obiegać kopia listu, którzy niezadowoleni sąsiedzi z zamkniętego osiedla na Białołęce skierowali do rodziców małej Julki, cierpko komentując jej rysunki kredą na chodniku, zalecając zakup dla latorośli bloków rysunkowych i – w dość szyderczym tonie – oferując partycypację w kosztach.
Przepisy nie regulują aż tak szczegółowo kwestii ładu w przestrzeni wspólnej, jaką jest uliczka osiedla – ale też mało kto dochodził sprawiedliwości na tym poziomie. Na Białołęce zawrzało: rychło skrzyknęła się – i dobrze! – sąsiedzka grupa, która spędziła sobotnie przedpołudnie na wspólnym malowaniu na chodniku i uliczce tuż obok domu wspominanej Julki, a że z kamerą i tragarzami przechodził tamtędy akurat Zygmunt Chajzer z TVN, nakręcił o całej sprawie migawkę, przy okazji proponując kalambur „kreda wyklęta”.
Kalambur średni, akcja znakomita, deszcze ostatnich dni już dawno spłukały kredę. Warto jednak zastanowić się nad granicami „akcji ulicznych” naszych dzieci. Bałwan na pewno tak, bazgranie po murach na pewno nie, a kreda? Za pierwszym razem rysunki, na jakie natrafiamy wracając z pracy, urzekają fantazją, za siódmym nużą przewidywalnością (gra w klasy, serduszka i ze dwa brzydkie wyrazy), za siedemnastym wydają się już po prostu kakofonią kolorów.
Warto by ktoś, kto cieszy się mirem wśród dzieci z uliczki (któraś z mam, ojców, starszych sióstr?) zaproponował urządzenie konkursu na malowidła na asfalcie w któryś weekend – a do tego czasu ćwiczenie na kartkach. Albo na ścianach domów, ale od środka: dzięki najnowszym generacjom farb tablicowych, każdy może mazać kredą, ile chce: w pokoju gościnnym, w kuchni i w łazience.

Drugie życie alejek

2016-10-11

Amerykańskie, a już na pewno kanadyjskie suburbia są uporządkowane w trochę inny sposób niż warszawskie: na tyłach uliczek, za pierwszym szeregiem domków, ciągną się alejki dostawcze (alleys, laneways). Ich status prawny jest nie zawsze uregulowany, ale idea jest oczywista: to „drogi czwartej kolejności odśnieżania”, które zapewnić mają płynny dojazd dla właściciel garaży, śmieciarek i wozów dostawczych, kierujących się do miejscowych sklepów. W horrorach i filmach sensacyjnych służą za scenerię wielu napadów i porwań: w życiu codziennym są zwykle czymś pośrednim między placenm zabaw dla niższej klasy średniej, torem wyścigowym dla nastolatków i rupieciarnią.
Władze Vancouver postanowiły ostatnio wypowiedzieć wojnę nieuporządkowanym alejkom i przekształcić je w „przestrzenie publiczne”. Czasem skromnie – zrywając po prostu stary asfalt, kanalizując je i konsekwentnie obsadzając trawą. Nowa jezdnia wyprofilowana została w ten sposób, że kierowcy zmuszeni są do jazdy po wąskich, betonowych ścieżkach, jeśli nie chcą rozjechać trawnika albo uszkodzić podłoża.
Część alejek, położona w gęściej zaludnionych częściach miasta, odnowiona została „na bogato”: na części z nich zainstalowano przymocowane do ściany stoły i blaty, które pozwalają urządzić sobotnio-niedzielne targi, na innych – kosze do koszykówki, siatki i ścianki wspinaczkowe. Życie tętni, a Margaret Wittens, szefowa miejskiego wydziału przestrzeni publicznych (Public Space Department) szacuje, że po rewitalizacji alejek obszar „obszarów dedykowanych pieszym” wzrósł w Vancouver o jedną trzecią.
Oczywiście, przypomina to trochę „przesuwanie pozycji w bilansie”, by uzyskać jak najdogodniejszy wynik końcowy: ostatecznie alejki używane były przez pieszych i wcześniej. Jak zawsze jednak, patrząc na Warszawę rozdzieraną i grodzoną przez deweloperów, myślę z zazdrością o pomyśle, by z przestrzeni niczyjej zrobić – czyjąś.

Wyścigi deweloperów

2016-09-26

Rozmaite dyscypliny sportowe mają swój początek i koniec sezonu: wyścigi konne, biegi przełajowe, narciarze podporządkowują się wyrokom kalendarza. A deweloperzy? Deweloperzy gotowi są stanąć do wyścigu o każdej porze roku: najczęściej wtedy, gdy ujawniany jest plan zagospodarowania przestrzennego wybranej gminy. Jeśli ktoś planuje budowę domu jednorodzinnego, może się doświadczyć prawdziwego konfliktu lojalności: chciałby działki, ale chciałby i zieleni...

W Warszawie świetną ilustracją tej prawidłowości są losy Żoliborza Południowego, a dokładniej – okolic Placu Grunwaldzkiego, łączącego najstarszą, historyczną część dzielnicy z terenami dawniej zielonymi i niezagospodarowanymi, a dziś – zastawionymi blokami o standardzie nieco powyżej średniej. Na plan zagospodarowania placu czekano, bagatela, 12 lat. I właśnie w chwili, gdy czynione są ostatnie ustalenia, do władz gminy zaczynają spływać kolejne wnioski o warunki zabudowy dla inwestycji mieszkaniowych.

Władze dzielnicy tym razem obiecują zdecydowaną linię: „Zwracamy się do biura architektury o zawieszenie rozpatrywania wniosków ze względu na powstający plan zagospodarowania” – zadeklarował w rozmowie z jedną ze stołecznych gazet burmistrz Żoliborza. Podziwu godna stanowczość byłaby jeszcze więcej warta, gdyby w ciągu ostatniego roku nie wydano kilku pozwoleń...

Przyszli właściciele domów jednorodzinnych to naturalnie drobne płotki w porównaniu z deweloperskimi „grubymi rybami”. Czy jednak im także nie zdarza się przymierzać do zakupu działek „na chwilę przed zamknięciem” planów zagospodarowania?

Modernistyczna rotunda

2016-09-21

Idea, że okrąg jest najdoskonalszą figurą narodziła się w kręgach pitagorejskich i to w starożytności klasycznej wzniesiono pierwsze budowle na planie koła, z rzymskim Panteonem na czele. Idea „rotundy” została przejęta przez architekturę wczesnochrześcijańską, palladiański renesans, klasycyzm – w zasadzie odwoływała się do tego rozwiązania każda epoka. W funkcjonalistycznym XX wieku okrągłe bywały stadiony, gazownie, więzienia, a na Zachodzie – również uniwersytety, muzea, a nawet jeden z budynków nowozelandzkiego parlamentu. W Warszawie zaś, podnoszącej się z ruin – punkt usługowo-handlowy: „Okrąglak” na budowanym w pobliżu Huty Warszawa osiedlu Wrzeciono.
Po 50 latach Okrąglak, zbudowany na planie koła, z wewnętrznym dziedzińcem i czterema przelotowymi bramami – doświadczył podobnej degradacji, co całe osiedle (i większość jego mieszkańców) po prywatyzacji, wykupieniu i faktycznym wygaszeniu Huty. Nic dziwnego, że brak było środków na remonty – i że złuszczony, otoczony pogruchotanym chodnikiem budynek wydaje się świadectwem upadku.
Rozwiązywanie problemów z tego rodzaju spuścizną rozpoczęło się w ubiegłym roku, wraz z wpisaniem Okrąglaka do gminnej ewidencji zabytków. Cóż – przynajmniej nie grozi mu los słynnej Emilki. Czy to jednak wystarczy na podźwignięcie go z upadku?

Miejscowi społecznicy mają pomysł na „dźwignię”: mogłoby się nią okazać przyznanie Okrąglakowi statusu „Warszawskiego Centrum Lokalnego”. Ta formuła, wypracowana w ubiegłym roku przez władze miasta, zakłada, że status Centrum uzyskają „punkty, w których mieszkańcy będą mogli spotkać się z przyjaciółmi, spędzić wolny czas z rodziną czy zrobić codzienne zakupy”. Na razie zaplanowanych jest dziesięć takich placówek, dla których w budżecie Warszawy do 2021 roku zawarowano okrągłą sumkę 50 mln złotych. Co znaczące – wśród „dziesięciu wspaniałych” nie ma Bielan: najbliższe Centrum Lokalne ma znaleźć się na Żoliborzu Północnym, na Placu Grunwaldzkim.
Pytanie, czy przy obecnej sytuacji politycznej w mieście jego władze będą miały głowę do tworzenia kolejnych Centrów Lokalnych. Jeśli jednak byłoby to możliwe, Okrąglak – ze swoim tuzinem wnętrz, wewnętrznym dziedzińcem, idealnym na kameralne przedstawienia i koncerty, niepowtarzalną bryłą – byłby idealnym kandydatem. Pod warunkiem, rzecz jasna, remontu kapitalnego.

Przeskalowany dworzec

2016-09-11

Naszkicowany ze zbytnim rozmachem projekt domu jednorodzinnego to problem (a czasem po prostu wyraz ambicji) architekta, właściciela i inwestora. Kiedy jednak w grę wchodzi dworzec kolejowy, który przeciąć ma ogromną większość ruchu kolejowego w stolicy dużego państwa, rozbudowanie części komercyjnej kosztem komunikacyjnej zaczyna zakrawać na hucpę.
Mowa naturalnie o Dworcu Gdańskim, placówce nieźle doświadczonej w XX-wiecznej historii miasta, któremu niedawno wyznaczono nową, odpowiedzialną rolę: z chwilą rozpoczęcia pięcioletniego remontu linii średnicowej w Warszawie miał stać się operatorem i platformą większości przesiadek i przystanków w mieście. Obecna, niewielka placówka z czasów gierkowskim, powierzchownie odmalowana w latach 90., nie udźwignęłaby tego w żadnym razie.
Cóż, kiedy nowy projekt, powstający we współpracy z belgijską Ghelamco, wydaje się służyć głównie sprzedaży usług hotelowych i restauracyjnych: gigantyczna platorma – płyta o rozmiarach 300 (!) na 80 m, która miałaby przykryć tory i perony PKP, miałaby dźwigać początkowo miejsca parkingowe, z czasem – kolejne biurowce. Obiecująco: ale czy to wystarczyłoby, by rozmnożyć perony z obecnych trzech do trzydziestu? Inwestorzy mają nadzieję, że parking i pętle bronią się potrzebą dojazdu w pobliże dworca – ale kolejarze czekają na podkłady i zwrotnice, nie na kolejne punkty dystrybucyjne kawowych sieciówek.