Natalia zwiedza Warszawę

Miasta wież

2016-08-27

Wiadomo – wieże odchodzą raczej w przeszłość, wyparte przez wieżowce: w średniowieczu szczyciła się nimi każda przyzwoita komuna miejska, dziś spotkać je można w skansenowym San Gimigiano (już we Florencji jest ich wyraźnie mniej) bądź gdzieś na krańcach Europy – np. w gruzińskiej Swanetii. A przecież, pomijając najważniejsze przed kilkoma wiekami względy obronne i higieniczne (ani na ISIS, ani na zikę wieże raczej nam nie pomogą), jest jeszcze jeden: widokowy, i władze kilku polskich miast zaczynają to odkrywać.
Poprawka: może nie tyle władze, co samorządowcy i zwykli obywatele, którzy zaczęli w tym celu wykorzystywać budżety miejskie, a zwłaszcza tzw. budżety obywatelskie, które powoli zaczynają służyć czemuś więcej niż dokończeniu wiaty przystankowej. W ostatnich latach nowoczesne wieże widokowe wzniesiono w kilku miejscach na Śląsku, w suwalskiej Rutce-Tartak, w wielkopolskiej Mosinie, a obecnie kolejna, aż 22-metrowa konstrukcja staje na obrzeżach Poznania, w dzielnicy Szachty.
Najmłodsza wieża widokowa w Polsce będzie nie tylko dość wysoka, ale i atrakcyjna architektonicznie: w miejsce zwyczajowej „konstrukcji ramowej”, przypominającej trochę starosłowiański skansen, stanie zaprojektowana przez biuro Toya Design kratownica owszem, drewniana, ale na planie trójkąta: na szczycie ma się zaś znaleźć zadaszony taras widokowy, z którego podziwiać będzie można nie tylko okoliczne stawy i lasy, ale i centrum Poznania, na który już od ponad 10 lat, od chwili prywatyzacji wieżowca Collegium Altum, nie sposób było spojrzeć „z góry”.
Budowa wież widokowych jest ciekawym pomysłem na ożywienie „niskopiennych” osiedli, stworzenie lokalnej atrakcji turystycznej i umacnianie miejscowej tożsamości. Oczywiście, Warszawa ma taras widokowy w 2/3 wysokości PKiN, kilka tysięcy wieżowców oraz kilkadziesiąt wysokościowców, z których część bywa dostępna publicznie. Na wielkich połaciach Białołęki, Grochowa czy Wilanowa nadal najwyższym elementem krajobrazu bywa niedostępna z reguły wieża nowoczesnego kościoła. Czy nie warto zmienić tego stanu rzeczy, inicjując wznoszenie niewielkim kosztem 20-metrowych wież widokowych?

Naloty na Żoliborz

2016-08-18

Manewry NATO w obliczu zagrożenia ze strony Rosji? Urządzona z rozmachem inscenizacja historyczna alianckich zrzutów na okupowaną Warszawę lub bombardowań, dokonanych przez Sowietów w roku 1943? Nic podobnego: mieszkańcy północnych dzielnic Warszawy znaleźli się w zasięgu cywilnych awionetek, helikopterów i wyciągarek szybowców.
Kwestia hałasu, który generują samoloty startujące z lotniska Bemowo, podnoszona jest od dziesięcioleci, a kto dorastał na Piaskach czy na Chomiczówce, od dziecka przywykł do warkotu w górze i prześlizgujących się czasami po trawnikach i podwórkach cieniach samolotów. Nie da się jednak ukryć, że w ostatnich latach problem narasta: świadczą o tym zarówno zapisy w dziennikach lotów (w lipcu ub.r. z bemowskiej płyty startowało ponad PIĘĆSET maszyn dziennie, podczas, gdy w początkach XXI wieku liczba ta wynosiła kilkadziesiąt!), jak coraz silniejsze akcje i naciski mieszkańców,którzy zdołali już dotrzeć do dwóch burmistrzów warszawskich gmin, posła i wiceministra.
Aeroklub Warszawski ma swą siedzibę na Bemowie od lat 60. XX wieku, a pierwsze samoloty lądowały tam już w międzywojniu. Między Wolą a Bielanami mieści się również siedziba Lotniczego Pogotowia Ratunkowego i kilkunastu niewielkich komercyjnych firm, oferujących „usługi lotniskowe”. Większa część korytarza powietrznego (i ścieżek podchodzenia do lądowania) wytyczona jest wzdłuż łuku Trasy AK i Wisłostrady – ale, jak wynika z doniesień mieszkańców, piloci masowo „ścinają łuki” po drodze na lotnisko – już to, by szybciej dolecieć, już to, by ominąć punkty pomiaru natężenia hałasu.
Sprawa wygląda dość jednoznacznie: spragnieni spokoju mieszkańcy contra maksymalizujący zyski zarząd lotniska. Tylko... co, jeśli za kampanią protestu stoją, lub przynajmniej zainteresowani są deweloperzy, którzy od lat łakomie zerkają na tereny lotniskowe Bemowa, i dla których zakaz lub ograniczenie lotów oznaczałby miliardowe zyski?

W tak wielu sprawach potrzebujemy sprawnych dziennikarzy śledczych.

Ulice-ogrody w Łodzi

2016-08-10

Marzenia Ebenezera Howarda o „miastach-ogrodach” z początku XX wieku do dziś stanowią próg i początek nowoczesnego myślenia o urbanistyce i projektach miejskich. Całych miast nie udało się, prócz może prywatnych fantazji niektórych arabskich inwestorów, przekształcić w ogrody – ale po wieku powraca myśl o tworzeniu „ulic-ogrodów” jako wydajnym i skutecznym pomyśle na rewitalizację przestrzeni miejskiej.
W Polsce ostatnio pomysł ten wrócił na dobre w Łodzi, gdzie władze miasta od lat zmagają się z rzeczywistą „zapaścią” miasta i pewnym defetyzmem w myśleniu o jego przyszłości. Udało się zmobilizować fundusze pomocowe w przypadku dzielnicy Stare Polesie – i dziewięć pierwszoplanowych ulic, dotąd dość przygnębiających ciągów komunikacyjnych, ma zmienić się w „ulice-ogrody”.
Na czym polega ta koncepcja, po złuszczeniu całej PR-owej otoczki? Jej rdzeń stanowią trzy elementy: doświetlenie, dozielenienie i, by tak rzec, zwiększenie praw pieszych i rowerzystów przy jednoczesnym nieograniczaniu przepustowości ruchu samochodowego.
To pierwsze wymaga jedynie spójności koncepcji, odpowiednich środków i wizji – i można tylko cieszyć się, że w mieście słynącym ogniś z oranżerii Poznańskich uda się nasadzić, jak przewiduje projekt, ponad 2.300 drzew szlachenych odmian, że wyrosną nowe krzewy i kwietniki. Doświetlenie (byle latarnie nie były zbyt zmanieryzowane!) i oczyszczenie fasad też można jedynie pochwalić. Ścieżki rowerowe, byle z bitumiczną nawierzchnią? Lekka archaizacja nawierzchni ciągów jezdnych (kostka)? Koniecznie!
Pozostaje jedynie pytanie, jak zmieścić dwa w jednym: dodać przestrzeni i uprawnień pieszym i rowerom nie ujmując go zarazem samochodom i autobusom. A właściwie – trzy w jednym, bo ojcowie miasta deklarują też, że nie zamierzają zmniejszyć ilości miejsc parkingowych, przesuwając je jedynie do ulicznych „zatok”.

Pawilon i pamięć

2016-08-03

Bezpośrednie architektoniczne następstwa pielgrzymek papieskich są zwykle dość wątłe: owszem, zdarzają się wybitne lub przynajmniej pamiętne ze względów politycznych ołtarze: do pierwszych zaliczyć można „łódź” wzniesioną w 1987 dla Jana Pawła II na gdańskiej Zaspie, do drugich – udekorowany w tym samym roku na przybycie Ojca Świętego front Pałacu Kultury i Nauki im. Józefa Stalina… Ołtarze są jednak z założenia tworem jednorazowym, sama skala pielgrzymek wyklucza zresztą trwałe inwestycje, np. w nowe kościoły. Z pewnością obficie wyrastają po pielgrzymkach pomniki, które jednak nie zawsze przybierają najbardziej fortunne kształty.
Ubiegłotygodniowa pielgrzymka papieża Franciszka do Polski przyniosła jednak przynajmniej jedno niebanalne rozwiązanie: pawilon, wzniesiony przez zespół Nizio Architects. Prosta bryła stanęła na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie: „mikroprzestrzeń muzealną” będzie można zwiedzać do połowy sierpnia. Tych, którzy już tam trafili uderza, jak wiele udało się pomieścić na kilkudziesięciu metrach kwadratowych – i jak między lekkimi, przeznaczonymi do rychłego demontażu ściankami udało się stworzyć atmosferę sakralności. To niezwykłe – lekkie pawiloniki na aluminiowym rusztowaniu wydają się bez reszty należeć do świata targów, kiermaszów, koncertów, krótko mówiąc – kolorowej błahości. Tutaj prezentacja dziejów polskiego chrześcijaństwa – oszczędna, dynamiczna, wolna od sztampy, multimedialna (w pawilonie znalazł się jeden obiekt „realny”, za to o niesłychanej wartości: Złoty Kodeks Gnieźnieński z Archiwum Archidiecezjalnego) niejako wymusza podniosły nastrój. Ale robi też wrażenie skuteczność, z jaką udało się projektantom wyodrębnić niewielki w sumie obszar od gwarnej i banalnej ulicy: w niejednym kościele staromiejskim panuje większy gwar i chaos niż w tym cichym pawilonie, wspólnym dziele Mirosława Nizio (koncepcja plastyczna) i Dariusza Karłowicza (koncept wystawy).

Pysznogłówka w Narodowej

2016-07-25

"Magnolie, laurowiśnie, budleje, liliowce, żółwiki, jeżówka, pysznogłówka i słoneczniki" – to dość niezwykły początek wiadomości z biblioteki, o ile nie jest to jakaś hiperspecjalistyczna placówka zajmująca się herboryzacją.
Tymczasem takie wiadomości docierają z największej i najbardziej reprezentatywnej dla całego kraju Biblioteki Narodowej, która zaplanowaną na kilka lat modernizację rozpoczęła od kwietników i budowy - w miejsce części parkingu samochodowego - "wysypy rowerowej".
To dobre wiadomości. Cały projekt, dzieło architektów z Konior Studio, zaakceptowany w połowie stycznia tego roku, realizowany będzie latami i obejmie zarówno zwyczajowe w takich wypadkach, przydatne, lecz zauważane w pierwszym rzędzie przez specjalistów "systemy identyfikacji wizualnej", jak zasadniczą zmianę położenia czytelni specjalistycznych, przebudowę hallu, dziś stanowiącego "ziemię niczyją" oraz samych czytelni. Wzdycham na myśl o tym, jak pokaźna część księgozbioru przestanie być przez pewien czas udostępniana, cieszę się na modernizację mojej ulubionej biblioteki - ale bardziej jeszcze na fakt, że nie czekając na początek robót w gmachu, korzystając z pogody, koordynatorzy gigantycznej modernizacji zdecydowali się na posadzenie żółwików, laurowiśni – i pysznogłówki.

Rower w hydroforni

2016-07-18

Warszawskie wyniki głosowania na budżety partycypacyjne po kilku latach zaczynają przynosić ciekawe owoce. Inna rzecz, że nadal jestem trochę sceptyczna wobec samego pomysłu „bypassowania” klasycznego systemu samorządowego (jeśli postulaty i potrzeby mieszkańców nie docierają do władz lokalnych, to należałoby te władze odwołać, jeśli docierają – to po co osobny system zgłaszania wniosków i głosowania?). W każdym razie jednak projekty, które zdobywają uznanie mieszkańców i punkty w głosowania internetowych, coraz mniej mają wspólnego z wojnami podjazdowych dwóch podwórek o dwie ławki – coraz częściej można powiedzieć, że wyzwalają ukryty potencjał miejsc i obiektów architektonicznych, że mobilizują do działania.
Podoba mi się szczególnie to, co tworzy w mieście „przestrzeń wspólną”, wyzwalając nas z czyśćców ogrodzonych wysokim murem przydomowych ogródków, a zarazem – mobilizuje do działania. Zdaję sobie sprawę, że entuzjaści tego rodzaju wspólnotowości zagalopowują się czasem zbyt daleko w stronę kolektywizacji, sądząc, że każdy potrzebuje bezustannych spotkań, konfrontacji, rozmów i wymiany. Dlatego nie jestem pewna, na ile przyjmą się wznoszone w Śródmieściu Warszawy… hamaki i ilu ubocznym aktywnością mogą one dać początek, zwłaszcza, że mają być pono zaskakująco trwałe: zamiast używanej w zwykłych hamakach plecionki z lin czy bawełnianej tkaniny, twórcy postulują użycie materiału, z jakiego robi się pasy bezpieczeństwa w samochodach. Ale już budowa ścieżek biegacza i parków linowych w otoczce istniejących od lat, rdzewiejących i nudnych placów zabaw to pomysł naprawdę doskonały.
Świetnym pomysłem jest wzniesienie tężni solankowej na placu Hallera: ciekawym, chociaż mało spektakularnym i widowiskowym – „ptasiego ogrodu” na tyłach stacji krwiodawstwa przy ul. Nobla, gdzie nasadzenie dużej ilości krzewów stworzy kilkunastu gatunkom szansę na założenie gniazd i wykarmienie potomstwa. Ale największe wrażenie zrobił na mnie projekt reanimacji starej hydroforni z przeznaczeniem na parking rowerowy.
Wszyscy znamy te zwaliste budowle z czasów wielkich budów osiedlowych: transformatornie, hydrofornie i altany śmietnikowe, zdatne chyba do garażowania czołgu, przy budowie których nie szczędzono dotowanego centralnie żelazobetonu, od lat stoją bezczynnie, straszą i kruszeją: na ich zburzenie władzom samorządowym brakuje środków i inicjatywy, więc „stoją sobie”, stając się najczęściej noclegownią, toaletą i śmietnikiem w jednym – zanim nie dojdzie w ich murach do jakiegoś wypadku lub przestępstwa. Wówczas w murze instalowane są (i zamykane na głucho) solidne stalowe drzwi. Złomiarze na ich widok zacierają ręce – i życie toczy się dalej.
Wiadomo skądinąd, że o sensowną adaptację niełatwo: pozbawione mediów, kanalizacji a nawet spełniającej wymogi wentylacji i otworów okiennych budowle nie dadzą się łatwo przekształcić w kiosk, punkt informacyjny czy sklepik. Przy Gąbińskiej pojawił się pomysł: we wnętrzu samej hydroforni, do którego mieszkańcy otrzymają klucze, wstawione zostają dwupoziomowe stojaki na rowery, budynek zostanie otynkowany i odmalowany z zewnątrz (można się obawiać, że jakiś domorosły entuzjasta wpadnie na pomysł „zmobilizowania talentu miejscowych graficiarzy” i zaprosi ich do współpracy – ale taka jest cena za to, by nie pomazali gotowego dzieła), a wokół niego staną elementy małej architektury rekreacyjnej, czyli huśtawki dla dzieci i zestawy do ćwiczeń dla dorosłych. Nie zabraknie dogodnej rampy do sprowadzania rowerów i ogrodu na uszczelnionym dachu. Można? Można.

Patchwork z tradycji

2016-07-11

Natalia zwiedza Warszawę, ale czasem wyrywa się i do innych miast – zwłaszcza jeśli, jak we Wrocławiu, działa tam jedyne w Polsce i jedno z nie tak wielu na świecie Muzeów Architektury – początkowo filia Muzeum Wrocławia, a od 1971 r. samodzielna jednostka. Oczywiście, Partenonu ani Inwalidów nie posiadają na stałe w zbiorach, a w końcu ile razy można oglądać bezcenny skądinąd romański „Tympanon Jaksy” z Olbińskiego opactwa? Dlatego, znając już stałą wystawę detali, za każdą wizytą nad Odrą spieszę przede wszystkim to wystaw czasowych.
Do września otwarta jest tam wystawa, ukazująca projekty i realizacja Jadwigi Grabowskiej-Hawrylak, architektki do bólu „wrocławskiej”: tu wykształconej, tu debiutującej i przez całe życie wiernej miastu. Już to robi wrażenie w zglobalizowanych czasach – ale warto też pamiętać, że Haryluk odcisnęła na stolicy Dolnego Śląska swoje wyraźnie piętno. Czas pozwoli ocenić, czy nie byłą najwybitniejszym architektem wrocławskim drugiej połowy XX wieku: z pewnością jej projekty jako jedyne mogły liczyć na gniewne reakcje władz w wiecznie upolitycznionym PRLu – i równie spontaniczne uznanie widzów i mieszkańców.
Kontrowersje wzbudziły przede wszystkim dwie jej realizacje: słynny „Mahnattan”, czyli ciąg bloków mieszkalnych ostentacyjnie odbiegających od rutyniarstwa i sztampy, odróżnialny na tle tysięcy blokowisk – oraz „mezonetowiec” (to osobliwy gallizm od „maisonette”), jedyny bodaj w PRL czasów Gomułki (wzniesiono go w latach 1958-61) budynek mieszkalny tak rygorystycznie trzymający się starndardów Le Corbusiera i zarazem, co nie jest bez znaczenia – jedyny, który w tym czasie proponował „dwupoziomowe mieszkania”.
Mnie jednak przede wszystkim pociąga w twórczości Hawryluk to, co wspomniane jest w odnoszącym się do jednej z jej prywatnych pasji tytule wystawy: zdolność i gotowość do łączenia w ramach jednego projektu, budynku czy osiedla różnych tradycji, próby ocalenia resztek przedwojennej zabudowy na wznoszonych przez nią osiedlach. Dziś byłoby to banalną kontrybucją na rzecz postmodernizmu, we Wrocławiu czasów Gomułki, trawionego swoją obsesją „powrotu do Ziem Piastowskich” i zniszczenia pamięci o wszystkim, co przedtem stanowiło odważny głos w obronie przeszłości.

Warszawa w ostrogach?

2016-06-21

Ratusz – już to wychodząc naprzeciw inicjatywie “Dzielnica Wisła”, już to próbując zademonstrować swoją otwartość wobec potrzeb mieszkańców – zapowiedział, że przy okazji remontu „ostróg” wiślanych – liczących sobie pół wieku, skorodowanych i pokruszonych weteranek wielu powodzi – część z nich przeznaczy na spacerowe mola.
Pomysł dobry, choć można wskazać kilka jego mankamentów. Wszystkie ostrogi, traktowane w latach 60. jako rozwiązanie czysto użytkowe, położone są na prawym brzegu Wisły – mimo całej ewolucji Pragi ciągle mniej popularnym celu spacerów. Same ostrogi położone są bardzo nisko, niewiele wystają ponad lustro wody – w przypadku powodzi lub choćby lokalnie wyższego stanu wód będą zalewane, co sprawia, że nowe „mola” nie będą zapewne, jak każe tradycja, drewniane – pozostanie rzeźbić w betonie.
Oczywiście, na prawy brzeg spacerowicze trafić mogą za sprawą już działającego tramwaju wodnego i planowanych kładek dla pieszych. Spaceruje się też przede wszystkim w lecie, kiedy poziom wód jest zwykle najniższy – nic więc nie pozbawi przechodniów radości ze spaceru niemal na wysokości głównego nurtu rzeki. Warto jednak zastanowić się, czy obok zrewitalizowanych ostróg nie warto zacumować tradycyjnego, drewnianego molo – bodaj i pływającego – przy lewym brzegu rzeki. Sponsorom z UE można to będzie przedstawić jako ukłon w stronę flisactwa, które ma przecież na Wiśle ogromne tradycje...

Szkwał nad Warszawą

2016-06-19

No cóż, w Warszawie burzowo, nawet w te dni, kiedy nie przechodzą tędy nawałnice. Stowarzyszenie „Miasto Jest Nasze”, czyli grupa aktywistów i radnych o lewicowych korzeniach i sympatiach, ale deklarujących zaangażowanie po stronie sprawiedliwości i mieszkańców, a nie konstruktów ideologicznych, prezentuje na swoich stronach wyliczankę, która brzmi nadzwyczaj poważnie:
„Zabójstwo Jolanty Brzeskiej.
Zwrot fragmentu tunelu Trasy W-Z Maciejowi Marcinkowskiemu.
Zlikwidowanie jednego z najlepszych gimnazjów w mieście na podstawie lipnych papierów, by w miejsce szkoły mógł powstać wieżowiec.
"Odzyskiwanie" kamienic wartych dziesiątki milionów na podstawie roszczeń kupionych za kilkadziesiąt złotych.
"Zwrot" działki już raz spłaconej przez państwo polskie w 1953 roku na placu Defilad wartej 160 baniek szefowi warszawskiej Okręgowej Rady Adwokackiej i handlarzowi roszczeń mecenasowi Nowaczykowi.
Zmiana planu zagospodarowania placu Defilad pod handlarzy roszczeń umożliwiająca budowę wieżowców na zreprywatyzowanych działkach.
Trzymanie od 10 lat na stanowisku szefa Biura Gospodarowania Nieruchomościami Marcina Bajko, który decyduje o zwrotach ale jednocześnie nie podpisuje sam decyzji.
(…)
Wyrzucenie z pracy prawniczki, która skutecznie postawiła się w imieniu miasta handlarzom roszczeń.
Handel nieruchomością wyłudzoną po wojnie przez szmalcowników na Noakowskiego 16 przez męża i córkę HGW”.

To nie brzmi jak kolejny cios w rytualnym boksie, uprawianym przez polityków. Być może to jedynie sztuka prozodii: nie wszystkie sprawy są całkowicie jednoznaczne, groteska, jaką jest „reprywatyzacja tunelu trasy W-Z”, miesza się z przestępstwami najpoważniejszymi, jak zlecenia zabójstw, o które podejrzewani są wspólnicy deweloperów.

„Pani Prezydent, tym razem nie uda się przemilczeć i przeczekać sprawy. Królowa jest naga” – piszą aktywiści z ruchu Miasto Jest Nasze. I choć może ten akurat strip-tease nie jest czymś, czego najgoręcej wyglądaliby warszawscy mężczyźni, wydaje się niemal pewne, że jeśli tej jesieni dojdzie do przedterminowych wyborów samorządowych, stolicę kraju czeka szkwał.

Kamień na kamieniu – nie zostanie z Warszawy

2016-06-08

Gorzko jest czytać w tych dniach doniesienia prasy stołecznej. Jeszcze nie opadł kurz nad miażdżonymi majolikami i cegłami willi Gramzowa – a zamlaskało błoto na 112-letniej pochylni praskiej Stoczni Remontowej.
Willa tak naprawdę zniszczona została już ubiegłego lata, kiedy to konserwator Piotr Brabander wyraził zgodę na „demontaż jej ścian i odbudowę z wykorzystaniem tego samego materiału”. Z uzgodnionego „odcinania płytek elewacyjnych od cegieł” nic nie wyszło: chciwy inwestor z firmy Millberry rozjechał teren koparkami, a konserwator nie zareagował na czas. Władzom ministerialnym pozostało, wobec fizycznego nieistnienia obiektu, wykreślić go z listy zabytków, co wykorzystała „Gazeta Wyborcza”, zawsze chętna do zaatakowania obecnej ekipy – ale nawet jej dziennikarz przyznaje, że nieodwołalne w skutkach wyburzenia nastąpiło dużo wcześniej.
Wczoraj znikł też z terenu Warszawy unikalny relikt sztuki inżynierskiej. „To tu Maurycy Fajans zwodował swoje największe bocznokołowe parowce, w tym "Pana Tadeusza". W czasie Powstania stanowiła południową redutę Czerniakowa. Zgrupowanie AK Kryska ponosząc ciężkie straty broniło Niemcom dostępu do Niej przez 44 dni. Pisaliśmy wiele listów do Prezydent w Jej sprawie. Długo nie było reakcji. Dziś wjechały koparki. Zaczęły zrywać idealnie zachowany bulwar południowy” – nie krył goryczy na stronie Fundacji „Ja, Wisła” jej prezes Przemysław Pasek, opisując zniszczenie zabytkowych terenów Stoczni Remontowej.
Wszyscy wiedzą, że konserwatorom brakuje nieco narzędzi wykonawczych – ale wydaje się, że przede wszystkim brakuje im determinacji, by przeciwstawiać się wspieranym przez władze Warszawy korporacjom deweloperskim. Przymysław Pasek z goryczą cytuje Adolfa Hitlera, deklamującego „"To miasto ma całkowicie zniknąć z powierzchni ziemi i służyć jako punkt przeładunkowy dla transportu Wehrmachtu. Kamień na kamieniu nie powinien pozostać”. Ta reductio ad Hitlerum wydaje się może przesadzona i podyktowana goryczą – ale kiedy dzisiejsze władze Warszawy odpowiedzą za skalę zaniedbań i obojętności, jakiej się dopuszczają?