Nowe technologie

Haker zatrzaśnie drzwi

2016-11-08

Inteligentne domy są powszechnie chwalone i podziwiane, rosnąca liczba osób sięga po oprogramowanie, które pozwoli zarządzać ogrzewaniem i oświetleniem w budynku jednorodzinnym i już na etapie projektowania planuje odpowiednie instalacje. Jak zawsze jednak, kij ma dwa końce: każde finezyjne rozwiązanie łatwiej staje się przedmiotem awarii – lub ataku.
Przekonali się o tym przed kilku dniami mieszkańcy dwóch apartamentowców w fińskiej miejscowości Lappeenranta: podręcznikowy atak hakerski (tzw. DDOS, czyli rozproszona odmowa usługi) sprawił, że system informatyczny, sterujący ogrzewaniem i oświetleniem domów najpierw zresetował się, a następnie zawiesił. Ciemno, zimno i głodno.
Na szczęście fima zarządzająca budynkami zdołała szybko zlokalizować problem – pojawiły się nawet przypuszczenia, że atak był tylko rodzajem testu przed poważniejszym uderzeniem na duży kompleks budynków lub osiedle mieszkaniowe. Zablokowanie najpoważniejszych funcji i elementów systemu – stacji trafo, stacji pomp czy systemów oświetleniowych – czyni mieszkańców prawdziwie bezradnymi. Która firma nie ugnie się przed atakiem hakerów, by przywrócić normalne funkcjonowanie osiedla?

A przecież prąd i ogrzewanie to zaledwie początek: pomijając osiedla położone na dalekiej północy zwykle w sytuacji nadzwyczajnej można sobie bez nich jakoś dać radę, o ile nie zatraciliśmy całkowicie zdolności do improwizacji. Nietrudno jednak wyobrazić sobie znacznie bardziej ponure scenariusze: hakerzy, którzy przejmą kontrolę nad dostawą i dystrybucją wody i gazu ziemnego stanowić mogą źródło poważnego zagrożenia dla życia, podobnie jak ci, którzy opanują zdalnie sterownie wind. A centralnie sterowane zamki i systemy nadzoru? Możemy stać się przedmiotem śledztwa, na próżno usiłować wejść do własnego mieszkania lub – jeszcze gorzej – nie być w stanie się z niego wydostać... Naprawdę, warto zachować na taką okazję własny, realny komplet kluczy do drzwi wejściowych. Ręcznie obsługiwane zawory wody i gazu, położoną w mieszkaniu skrzynkę z korkami. I może na wszelki wypadek – młotek.

Duchy w domu

2016-10-31

Jeśli stare jak świat gry w kotka i myszkę między złodziejami, właścicielami a policją będą uprawiane w dalszym ciągu, możemy doczekać się tego, że nasze domy jednorodzinne staną się ...nawiedzone. Nie, przez duchy z horroru metafizycznego. Przez nasze elektroniczne awatary, których obecności sami będziemy się domagać od projektantów.
Współcześnie też głowimy się, jak odstraszyć włamywaczy wyjeżdżając z domu na dłuższe wakacje – bądź nawet na dzień-dwa, ale w terminie takim jak Wszystkich Świętych, kiedy mieszkania mogą znaleźć się pod wyjątkowo bacznym „nadzorem”.
Dziesięć-piętnaście lat temu wszystko było jeszcze proste: kto bardzo obawiał się o swoje ruchomości, zostawiał włączone na wieczór światło w jednym pokoju lub telewizor, kto wyjeżdżał na wakacje – inwestował w „czasowy wyłącznik”, dzięki któremu mógł mieć zapalone światło codziennie od dziewiątej wieczór do północy. Ale czy taka przebiegłość może wystarczyć w czasach wszechobecnych podsłuchów i podglądów? Ile wieczorów potrzeba potencjalnym włamywaczom, by zorientowali się w zdumiewającej regularności zapalania się lampy?
Te czasy już za nami. Dziś oferowane są dziesiątki nowych rozwiązań, których twórcy usiłują przechytrzyć potencjalnych złodziei. Część jest dość prosta, zwiększając co najwyżej paletę dostępnych „błysków”: specjalne oprogramowanie pozwala mnożyć i komplikować sekwencję zapaleń światła, inne rozwiązania imitują błyski ekranu telewizora LCD, w którym przerzucane są programy, poświatę laptopu, tabletu lub komórki.
Znacznie bardziej finezyjne są fałszywe ścieżki dźwiękowe: program BeON zapamiętuje tryb funkcjonowania rodziny (sekwencje zapalanych świateł, to, o której kładą się poszczególni domownicy...), po czym, po podłączeniu do domowej centralki z bezpiecznikami, odtwarza te „wzory zachowań”. Inny, pokrewny program emituje sekwencje „typowych dźwięków domowych” (od odkurzacza, przez pralkę, po łuskanie orzechów!) bądź też – nagrywa nasze zachowania, by następnie je odtwarzać, wieczór po wieczorze, podczas naszej nieobecności!

Oczywiście: większość włamywaczy tego rodzaju pozory odstraszą. Co jednak z tymi, którzy w swojej determinacji będą się starali zweryfikować naszą (nie)obecność, wysyłając drony czy miniaturowe mobilne urządzenia podsłuchowe, bądź choćby monitorując faktyczny pobór prądu naszego gospodarstwa domowego? Jak prywatność ma szanse ocaleć w takich okolicznościach?

Polak na zagrodzie

2016-10-24

Czy rzeczywiście jesteśmy bardziej niż inne nacje przywiązani do swoich skromnych, stu- czy 150-metrowych „posiadłości ziemskich”? Jeden z najbardziej znanych polskich antropologów, prof. Wojciech Burszta, w rozmowie z magazynem „Plus Minus” potwierdził po raz kolejny, opierając się na twardych danych z badań to, co często wydaje się nam intuicją: Polacy znacznie bardziej niż narody ościenne (i większość zresztą europejskich) cenią sobie posiadanie na własność domu jednorodzinnego. Deweloperzy i projektanci wiedzieli to już dawno.
Prof. Burszta sugestywnie tłumaczy przyczyny tego stanu rzeczy, uznając za rzecz oczywistą, że – po pierwsze – większość Polaków ma wiejskie korzenie, po drugie – zabrakło nam kilku pokoleń, by oswoić się z „mobilnością”, wymuszaną przez wolny rynek. To nic złego – byle nie obrażać się za podobne stwierdzenia, jak uczyniła to część osób, komentujących rozmowę w internecie.

Oczywiście, nie wszyscy mogą zamieszkać na malowniczych, tanich i w dodatku świetnie skomunikowanych z centrum przedmieściach – istnieją naturalne bariery wzrostu, po których miasto traci swą siłę dośrodkową, bo komunikacja zajmuje zbyt wiele czasu. Dopóki jednak mamy spłachetek ziemi, który uznajemy za ostoję naszej niezależności – wszystko jest OK. Pytanie, jak się tam zachowujemy.
Socjolodzy zachodni od lat zwracają uwagę na rosnącą częstotliwość zachowań społecznych, określanych akronimem NIMBY, czyli „Not in my backyard”. Dosłownie „nie w moim położonym na tyłach domu ogródku”, w przenośni – nie w moim sąsiedztwie!

Oczywiście, są rozwiązania przestrzenne, do których oprotestowywania mieszkańcy mają pełne prawo: nowe wysypisko śmieci, farma nierogacizny czy pas startowy to sąsiedzi, na których nikt zgoła się nie godzi. Rzecz jednak w tym, że dość schizofreniczna postawa, w ramach której uważa się, że jakaś inwestycja (ścieżka rowerowa, plaża, szkoła, sklep) jest wprawdzie potrzebna i pożądana społeczności, ale „błagam, byle nie w moim sąsiedztwie” – staje się coraz bardziej rozpowszechniona.
Niewiele można na to poradzić w wieku samorządności lokalnej i triumfu demagogii, którą świetnie potrafią posługiwać się „zawodowi Zieloni”. To z kolei sprawia, że potencjalni inwestorzy zachowują się coraz bardziej skrycie – co budzi podejrzliwość ich sąsiadów, i tak krąg się zamyka. Jak z niego wyjść? Prostych rozwiązań nie ma, ale kto snobuje się na „szlachcica na zagrodzie” i wiesza karabelę z DESY na ścianie powinien wiedzieć, że tym, co wyróżniało stan szlachecki od innych były nie tyle karmazynowe delie, co gotowość do ponoszenia ofiar na rzecz dobra wspólnego. Co nie znaczy, że mamy przytulić spalarnię, ale…

Goło, ale zielono

2016-10-14

Analizy opłacalności makroekonomicznej rzadko uważane są za czytadło, ale raport Instytutu Konkurencyjności Ekonomicznej (DICE) uczelni w Dusseldorfie wywołał w Niemczech burzę, o której donoszą już niektóre polskie media. Najkrócej: okazuje się, że do roku 2025 roku każda niemiecka rodzina dopłaci do „zielonej” energetyki… 25 tys. euro.
Oczywiście nie z własnej kieszeni, a z budżetu państwa – ale i tak jest to kwota, która robi wrażenie i może stanowić kolejny gwóźdź do trumny politycznej Angeli Merkel. Jak wynika z analizy, Niemcy wydadzą na dopłaty dla producentów energii ze źródeł odnawialnych ponad pół biliona euro: do roku 2025 dopłaty dla producentów energii z wiatru i słońca wynieść mają 370 mld euro. Niemało trzeba też wydać na rozbudowę infrastruktury i sieci przesyłowych: wbrew nadziejom ekologó w, miejscowe źródła energii odnawialnej są za mało stabilne i zbyt nisko wydajne, by zapewnić stałą podaż prądu.
Co więcej, jak mówi cytowany przez „Rzeczpospolitą” prof. Andrzej Strupczewski z Narodowego Centrum Badań Jądrowych, po roku 2025 Niemcy będą… dalej płacić: znaczna część elektrowni jądrowych została wygaszona, nic nie wskazuje na to, by wiatraki i panele stały się bardziej wydajne niż dotąd. Tymczasem tych statystycznych 27 tys. euro to tyle, co „życiowe oszczędności i zasoby” aż 40 proc. niemieckich rodzin…
Stawiajcie w ogrodzie wiatraki, ale trzymajcie piec na gaz w piwnicy.

Lewitacja na baterie

2016-10-07

I sny maleją – jak powiedziałby herbertowski Pan Cogito. Unoszenie się w powietrzu przez stulecia pozostawało domeną świętych, demonów i czarowników – i jeszcze długo po powrocie pierwszego człowieka z orbity filmy kręcone w stanie nieważkości wzbudzały lęk i zachwyt. W latach 80. po raz pierwszy zaczęto myśleć serio o transporcie z wykorzystaniem „poduszek” magnetycznych – stąd nazwa całej technologii, maglev (magnetic levitation), z której po ćwierć wieku niewiele zostało: koszty konserwacji i optymalizacji rozwiązania okazują się większe niż korzyści.
Opracowaną już i przetestowaną w ekstremalnych warunkach technologię przejęły drobne firmy z pogranicza obszaru hi-tech i designu – i projektują kolejne przedmioty użytku domowego zdolne do lewitowania w powietrzu. Niekoniecznie zresztą użytku domowego: wielką furorę robią na Zachodzie szafki ekspozycyjne dla galerii handlowych, w których reklamowany but lub komplet bielizny po prostu unoszą się w powietrzu.
Podobne efekta osiągane są na użytek domowy: nad blatem stołu lewitują popielniczki, miseczki z orzeszkami, małe doniczki, odcięte wierzchołki lamp, a inżynier Richard Clarkson zaprojektował ostatnio niewielki odtwarzacz muzyki z głośnikami, ukryty w pseudo-chmurze z poliestru.
Chmura unosi się nad blatem, gra i buczy, a dzięki wmontowanym LEDom błyska do wtóru odtwarzanym piosenkom. Można by przy jej pomocy zainscenizować miniaturę Sądu Ostatecznego na użytek dziatek (chmura, która błyska i grzmi, i lata nad stołem!), ale bardziej chce się jednak westchnąć: ech, kiedyś to inżynierowie budowali domy, koleje i mosty…

Lampka zachodzącego słońca

2016-09-28

Idea „kolekcjonowania wrażeń”, ściślej – posiadania ich w zasięgu wzroku, z możliwością odtworzenia na żądanie nawet najbardziej niepochwytnych do tej ppry doświadczeń, coraz wyraźniej motywuje również nowe pokolenie projektantów domów jednorodzinnych i ich wyposażenia. Taką ambicję ma najwyraźniej kalifornijskie Olive Creative Lab, które stworzyło „Lampę słonecznych wspomnień”, Sun Memories Lamp.
Idea, biorąc pod uwagę dzisiejsze zaawansowanie techniczne, jest dość prosta: posiadacz lampy ma ze sobą urządzenie przenośne – rodzaj światłomierza, który możliwie precyzyjnie szacuje i zapisuje w pamięci charakterystykę widma słonecznego w wybranej chwili: słońce w letnim zenicie, pomarańczowe, przysłonięte chmurami, zimowe: w pamięci czytnika można zapisać kilka tysięcy opcji.
Po powrocie do domu wystarczy skonfigurować zapisy urządzenia z właściwą lampą – posiadających kilkadziesiąt diod LED, emitujących światło o spektrum zbliżonym do słonecznego i połączonych ze sobą. Zapis konkretnej wiązki światła słonecznego („To był ten pochmurny dzień, kiedy wyjechała Kasia”) można odtworzyć w lampie – i dniami, ba, latami napawać się doświadczeniem tej jednej, bolesnej chwili.
Inni producenci idą na skróty, budując swego rodzaju „akumulatory światła słonecznego”. Wyprodukowana przez słoweńską firmę Solenica to nic innego jak urządzenie „zbierające” energię słoneczną przy pomocy paneli światłoczułych – i po kilku godzinach odtwarzające, bez wydatków energetycznych, światło, jakie na nas padało.
Nie wydaje się jednak, by ekspandujące firmy z Kalifornii na tym poprzestały. Wydaje się, że będziemy mieć raczej do czynienia z rozwojem kolejnych – by użyć frazy z jednego z opowiadań Lema – fantomatów, czyli maszyn do odtwarzania wrażeń. Będzie na nich zapisywana atmosfera danego, ważkiego dla nas dnia (podmuchy wiatru, 18 oC, pochmurno), które można będzie odtwarzać w specjalnej „salce projekcyjnej” w podziemiach domu.
No właśnie: natężenie słońca, wiatr, i co jeszcze? Nastrój?

Jak schłodzić miasta

2016-09-26

Pierwsze jesienne chłody zwykle skłaniają do żarcików z „globalnego ocieplenia”, ale statystycy spokojnie przeglądają swoje zapiski w Excelu: o ile można się spierać, jakie są przyczyny wzrostu średnich rocznych temperatur na Ziemi, o tyle sam wzrost dokonuje się z całą pewnością: NASA ogłosiła właśnie lato tego roku rekordowym, jeśli idzie o średnie temperatury, rekordy biły też poszczególne miasta i kraje, od kuwejskiego Mitribah to Louisville w stanie Kentucky.
Strach myśleć o cywilizacyjnych konsekwencjach tego zjawiska, trudno w tej sytuacji uciec od pytań o globalne przyczyny i możliwe globalne rozwiązania. Ale są i lokalne „wyspy ciepła”, potencjalnie równie niebezpieczne dla mieszkańców, łatwiejsze jednak na szczęście do okiełznania: to przede wszystkim miasta.
Urbaniści i klimatolodzy od lat wiedzą, że średnie temperatura w mieście bywa zwykle o 2,3 a nawet 5 stopni wyższa od tej, jaka utrzymuje się na jego obrzeżach lub w pobliskich małych miejscowościach. Pół biedy, jeśli skutkiem tego jest, ku rozpaczy dzieci, szybsze topnienie śniegu: co najmniej od dekady obserwowane są jednak „skoki” śmiertelności wśród starszych wiekiem osób, ściśle skorelowane z falami upałów w miastach.
Jak można temu przeciwdziałać? Zdesperowane władze municypalne nieraz decydują się na tak groteskowe akcje jak… zakup (wraz z dostawą do domu) wysokowydajnych wentylatorów dla wszystkich seniorów: ile by nie kosztowały, wręczenie wentylatora jest circa tysiąckrotnie tańsze niż koszta hospitalizacji. Z czasem jednak zwycięża myślenie bardziej systemowe: jak obniżyć temperaturę w całym mieście?
Dobrej odpowiedzi dostarcza wiceburmistrz Louisveiile Katy Schneider, opisana w ostatnim numerze „New Yorkera”. Pani Schneider, choć zdystansowana wobec radykalnych koncepcji ekologicznych, po zapoznaniu się z danymi o śmiertelności uruchomiła program radykalnego „wychłodzenia” największego miasta stanu.
Metody są dwie: drzewa i kolory. Drzewa – a dokładniej nasadzenia. W Louisville rokrocznie przybywa ponad 30 tys. nowych drzew, hektary trawy, ulgi podatkowe czekają nawet właścieli zachwaszczonych – aby zielonych – nieużytków. A kolory? Naciski władz miejskich i zachęty podatkowe mają skłonić posiadaczy setek domów do przemalowania dachów domów na… biało. Władze miejskie zaś zrywają długie odcinki chodnków i ulic, zdecydowawszy się na – przemalowania asfaktu i betonu, tam gdzie ich obecność jest konieczna. Chodniki, parkingi i jezdnie mają lśnić pastelowozielono lub błękitno. Czy to się przyjmie? Elisaveta Petkova z Columbia University obliczyła, dokonując estymacji, że jeśli temperatury rosnąć będą w ciągu najbliższych kilkudziesięciu lat w takim tempie jak teraz, w „niezabezpieczonym” Nowym Jorku ginąć będzie z powodu upałów trzy tysiące osób, Po „przemalowaniu” i nasadzeniu drzew, liczba zgonów może nie przekraczać kilkuset. Warto?

77-piętrowe trompe l’oleil

2016-09-14

Znów premiera, znów w jednym ze 182 państw świata jakiś budynek dochrapał się, na rok czy dwa, statusu „najwyższego”. Tym razem – w Bangkoku. MahaMakhon liczy sobie 314 metry, dominuje nad stolicą Tajlandii, a jego projektant, niemiecki architekt Ole Scheeren, udziela kolejnych wywiadów. Znakomicie.

Na czym polega trick? Łatwiej to wytłumaczyć, patrząc na zdjęcie MahaNakhon niż czytając opis. Cały wysokościowiec, swoją bryłą i wykończeniem elewacji powtarzający formułę tysięcy podobnych budowli – prostopadłościan obciągnięty granatowym i ciemnozielonym szkłem – owinięty jest, niczym niedomkniętą spiralą, pasmem szklanych loggii.

Banalna symetria złamana została w bardzo ciekawy sposób – mam jednak poczucie, że przede wszystkim mamy tu do czynienia z iluzjonistyczną sztuczką. Z odległości kilkudziesięciu metrów (i dalszej) MahaMakhon przedstawia widok znajomy dla każdego, kto liczy sobie mniej niż 70 lat i zdążył bodaj otrzeć się o cywilizację cyfrową, w której dziś żyjemy: wstęga jaśniejszych, szklanych sześcianów na tle ciemnego budynku przypomina najbardziej „rozsypane” zdjęcie, efekt znany każdemu użytkownikowi komputera: ot, na fotce o niskiej rozdzielczości posypały się piksele…

Owszem, dziś jeszcze jesteśmy w stanie odróżnić wirtual od realu: stojąc na dusznej dalekowschodniej ulicy, w tłumie ludzi, wśród tysiąca zapachów, od razu zdamy sobie sprawę, że nie jesteśmy „w środku” jakiejś symulacji komputerowej, że po prostu padliśmy ofiarą żartu architekta. Dla mnie są to jednak znaki czasu – i nie mogę oprzeć się wrażeniu, że ktoś stara się zatrzeć granicę między rzeczywistością a ułudą, spuścić na nasz niedoskonały świat zasłonę Maji.

Wieżowce wbijane w ziemię

2016-09-02

Ilu lat trzeba, żeby wyzbyć się cielęcego zauroczenia wysokościowcami? Władzom municypalnym nie przechodzi to chyba nigdy: w każdym folderze promującym miasto, od Toronto po Kielce, muszą strzeliście wznosić się wieżowce. Bodaj dwa.
Obywatele zdają się być nieco innego zdania. Mieszkańcy Londynu, którego horyzont kłuje obecnie ponad 400 wysokościowców, mają już odrobinę dosyć: w sondażu, który objął reprezentatywną grupę dwóch tysięcy respondentów, zorganizowanym przez grupę nacisku obywatelskiego Skyline Campaign, aż 49 proc. badanych uznało, że wysokich budynków w Londynie jest „zbyt wiele”. 56 proc. uważa, że wysokie budynku powinny być zgrupowane w typowo businessowych dzielnicach, przede wszystkim w Old City i Canary Wharf, aż 59 proc. opowiada się za zaostrzeniem kryteriów przyznawania przez miasto zgody na budowę kolejnego wysokościowca.
Większe zastrzeżenia niż sama wysokość budzi jednak wygląd i przeznaczenie współczesnych wież miejskich – i aż 73 proc. badanych chciałoby mieć w tej sprawie coś do powiedzenia, z góry zastrzegając, że przekonani są do celowości budowy wysokościowców mieszkalnych: prostych, funkcjonalnych i „służących ludziom”. Za tego rodzaju ambicjami idą czyny, a przynajmniej konkretne naciski na designerów i władze miejskie, w wyniku których w Londynie rozpoczął się swoisty „downgrading”, czyli równanie w dół: kolejne zbyt ekstrawaganckie (by nie rzec: wypimpiszone) budynki są przebudowywane, przy czym redukowana jest liczba ich pięter: ostatnio los taki spotkał 72-piętrowy Paddington Pole, zredukowany do nieco bardziej przysadzistego, lecz i bardziej harmonijnego, 18-piętrowego Paddington Cube: słup został ścięty do kostki…
Jeśli ta antyoligarchiczna tendencja utrzyma się dłużej, wygląda na to, że wielkiemu biznesowi korporacyjnemu przyjdzie zejść pod ziemię.

Pustostan w przepaści

2016-08-25

Młody absolwent studiów architektonicznych Adrian Yiu postanowił wyjść naprzeciw potrzebom mieszkańców jednej z faweli z Rio de Janeiro i stworzył koncepcję zagospodarowania… rozpadliny skalnej, otwierającej się pośrodku dzikiej działki.
Pomysł jak pomysł - wymaga gigantycznych nakładów inwestycyjnych, znacznie przekraczających pewnie koszt "ucywilizowania" i domestykacji działki, ale nie można odmówić mu pewnej elegancji, rozmachu i spójności. Magister Adrian zamierza rzecz jasna doprowadzić do głębokiej, kilkudziesięciometrowej rozpadliny prąd elektryczny, światło i kanalizację, a następnie "cywilizować" kolejne pieczary i wnęki skalne, zagospodarowując je jako magazyny, pracownie, składy czy miejsca spotkań. Naturalnie, ochrona środowiska i jego nienaruszalność schodzi w tej sytuacji na drugi plan - w rozpadlinę wbudowana ma być klatka schodowa, poziome kładki komunikacyjne, a docelowo być może nawet winda towarowa. Ponadto – to najbardziej „ofensywna” część projektu – rozpadlina ma funkcjonować jako kopalnia kruszywa budowlanego: będzie więc przez cały czas pogłębiana, a środki ze sprzedaży kamienia mają jej zapewnić samofinansowanie.
Konia z rzędem temu, kto ze sprzedaży kamienia budowlanego sfinansuje prąd, inna media, a przede wszystkim - skomplikowane operacje budowlane prowadzone nad przepaścią. Mniejsza jednak o rachunek ekonomiczny, bardziej frapują motywacje, do których odwołuje się projektant-wizjoner: Adrian Yiu traktuje je jako "podjęcie dialogu społecznego z komercjalizacją i tyranią", „unaocznienie szerzej nieznanych dotąd tożsamości społecznych”, wreszcie – „symboliczne pogodzenie >wymiaru pionowego< z>poziomym, asfaltowym miastem<".
A może, chłopie, popracowałbyś ochotniczo tydzień przy budowie szpitala malarycznego w Zimbabwe?