Nowe technologie

Banalność utopistów

2017-01-27

Magazyn dla architektów i designerów „Eleven” rozpisał po raz kolejny konkurs dla młodych twórców, zatytułowany „Moontopia”. Pomysł był ten, co zwykle w tego rodzaju projektach: poproszono o zaprojektowanie bazy na Księżycu, która miałaby służyć zarówno „życiu codziennemu”, jak badaniom, jak wreszcie turystyce kosmicznej. Nie darmo żyjemy w epoce Elona Muska!
Projektów przyszło kilkadziesiąt, wygrał „Test Lab” trójki projektantek (Monika Lipinska, Laura Nadine Olivier, Inci Lize Ogun), osiem otrzymało wyróżnienia. Wybornie, powodzenia, mam nadzieję, że NASA i chińscy stratedzy już studiują te projekty.
W trakcie lektury uderzyło mnie jednak, jak bardzo projekty, w założeniu „utopijne” i „księżycowe”, są w gruncie rzeczy dogłębnie „ziemskie”, nie tylko w znaczeniu granic wyobraźni projektantów (bo niby jaka ma być?), lecz i uzależnienia się od najbardziej doraźnych i zmiennych mód w projektowaniu: „duch czasu” najwyraźniej bez przeszkód trafia na naszego naturalnego satelitę.
Zacznijmy od druku 3D. Zarówno „Test Lab”, jak dwa inne projekty, mają być wykonane w technice 3D – panele, okna, składowe mają być ‘drukowane’ na Księżycu – choć naprawdę nie wiadomo, dlaczego dostarczenie na Księżyc drukarek, półproduktów i generatorów prądu miałby być tańszy niż gotowych już składowych?

Co tam 3D. W założeniach każdego z projektów podkreślono kwestie ekologiczne i zrównoważonego rozwoju; ograniczonej, a najchętniej zerowej eksploatacji planety (już widzę, jak inwestorzy międzynarodowi, którzy w dziesięć lat wycięli pół dżungli na Borneo, ślubują „nie eksploatować nadmiernie zasobów Księżyca”!). O kształcie Modulpii (Alessandro Giorgi, Cai Feng, Siyuan PanEsteban) przesądzać mają nie względy architektoniczne, geologiczne czy bezpieczeństwa, lecz… głosowanie w obrębie wspólnoty mieszkańców osady.
I tak dalej, i tak dalej. Poliwęglany i posthumanizm, krzem i „walka z materializmem Ziemi”, podbój Marsa i recycling puszek. A na zakończenie tej parady – „Aerosphere” Stephanie Stiers: pomysł na zwiedzanie księżyca absolutnie w pojedynkę i samowystarczanie, niczym monada w kauczukowym kokonie: raj dla wyalienowanej, samotnej jednostki niczym z powieści Houellebecque’a.
Wszystkie projekty opisane na:
http://www.eleven-magazine.com/?competition=moontopia

Chodnikiem szybciej

2017-01-18

W Warszawie świętowane jest otwarcie każdej kolejnej stacji metra, polskie metropolie oglądają się na stolicę i zazdroszczą jej. W dziesiątkach wielkich, zatłoczonych miast kolej podziemna uważana jest za panaceum na wszystkie zakorkowane drogi i szosy. To prawda, że metro stanowi poważny zastrzyk transportowy dla każdego zatłoczonego miasta. Czy nie dałoby się go jednak przerobić na narzędzie szybsze i bardziej ekologiczny zarazem? To z myślą o tym Christian Coop, szef działu designu w międzynarodowej pracowni NBBJ, rozważa zastąpienie najstarszej londyńskiej linii metra – Circle Lane – chodnikiem ruchomym.
Teoretycznie rzecz jest i dziś do przeprowadzenia – ruchome chodniki czynne są na tysiącach lotnisk i dworców autobusowych, a jedyną obawą twórców jest myśl o ewentualnej awarii, która naprawdę mogłaby sparaliżować miasto…
Na czym miałaby polegać reforma? Coop, jak opowiada, wpadł na ten pomysł, patrząc na tłum, wlewający się rankiem na stację metra w Londynie: tłum karny, obowiązkowy, czekający na peronie nadjechania kolejki: i to właśnie tam, zdaniem Coopa, dochodzi do pierwszego „przestoju”: w trakcie czekania na nadjechanie kolejnego składu.
Z badań wynika, że oczekujący mają w zasadzie jeden pomysł na „udrożnienie” metra: więcej składów, dłuższe i pakowniejsze wagony. Jak jednak zauważają badacze, logiczną konsekwencją takiego podejścia jest, w ostatecznym rozrachunku, istnieje jednego, nieprzerwanego składu, poruszającego się po obwodzie całej trasy – tyle że, ze względu na bezpieczeństwo wsiadających, musiałby poruszać się z minimalną prędkością, niczym legendarna, należąca już do historii techniki, winda „paternoster”.
Alternatywą może być właśnie chodnik – a właściwie cała bateria chodników, poruszających się z różną prędkością, pomiędzy którymi przechodziłoby się w miarę zbliżania do stacji docelowej. Najszybszy (jedyny, na którym przewidziano siedzenia) miałby jechać w tempie ok. 15 km/godz. – co oznacza, że docelowo poruszałby się o 10-15 proc, prędzej niż jeżdżąca tamtędy obecnie kolejka.
Oczywiście, do dopracowania pozostają dziesiątki kwestii – od sprawnego poruszania się między pasmami chodnika po pomysł na podróżowanie osób starszych, chorych i dzieci. Jednak wizja Londynu jadącego do pracy chodnikami (i przy okazji zażywającego przy okazji ruchu) jest godna uznania.

Magma w kaloryferach

2017-01-04

Na Islandii dobiera końca eksperymentalna faza jednego z najciekawszych projektów energetycznych: tzw. programu głębokiego wiercenia (Deep Drilling Project), w ramach którego ekipy poszukiwawcze i eksploatacyjne dotrzeć mają na głębokość nawet 5 kilometrów, docierając tam do pokładów zmieszanej z płynną lawą wody w tzw. stanie krytycznym: pod ogromnym ciśnieniem i w temperaturze przekraczającej 500 C traci ona własności czysto wodne lub czysto gazowe – i posiada kolosalny potencjał energwtyczny.
O jego rozmiarach jak dotąd więcej powiedzieć mogą oceanolodzy: na dnie mórz, w pobliżu styku płyt tektonicznych, nieraz spotykane są głębokie, wrzące źródła, w których temperatura wody przekracza 400 C: szacuje się, że woda ta wydobywa się ze szczelin, w których dochodzi do jej zetknięcia z lawą. Nigdy dotąd jednak nie próbowano „zaprzęgnąć” wody w stanie krytycznym do pracy.
Islandia, ze względu na swój wulkaniczny charakter, do dziś stoi geotermią. Jak dotąd jednak najgłębsze odwierty sięgały 2-2,5 km i czerpano stamtąd jedynie gorącą (o temperaturze do 100-120 C), lecz fizykalnie „normalną” wodę, używaną do ogrzewania domów i budynków użyteczności publicznej. Woda w stanie krytycznym, jeśli uda się ją „okiełznać”, może poruszać klasyczne turbiny parowe, jak w termoelektrowni – zapewniając Islandii praktycznie nieograniczone źródło energii, taniej i „czystej” ekologicznie: zamiast kilkudziesięciu, jak dotąd, wystarczy kilka odwiertów, by ogrzać miasto.

Tunel transkontynentalny

2016-12-28

To musiało się kiedyś stać: pod Cieśniną Beringa stawiane są raczej kolejne pola minowe niż ryte tunele, nad Kanalem Panamskim ciągle łatwiej przejechać mostem. Kandydatem do tunelu transkontynentalnego pozostawał styk Europa-Azja i tam właśnie dokonało się to przed tygodniem: 20 grudnia pierwsze samochody ruszyły między Kazlıçeşme po stronie europejskiej i Göztepe na azjatyckim brzegu, łącząc dwie dzielnice Istambułu – i dwa kontynenty.
Blisko 15-kilometrowa trasa tylko na odcinku 5,5 km prowadzi bezpośrednio pod wodami Bosforu: nic dziwnego, ponieważ w najgłębszym miejscu tunel schodzi aż na 106 metrów pod poziomem morza (od dna dzieli go w tym miejscu 60 metrów: do tak nisko położonej trasy muszą z poziomu lądu doprowadzić kierowców kolejne zakręty i serpentyny.
Sukces komunikacyjny jest ogromny: na położonych na dwóch poziomach, cztropasmowych trasach zmieszczą się jednocześnie setki samochodów, a czas przejazdu między dwoma brzegami skróci się ze stu do 15 minut. Opłaty w wysokości 4 dolarów nie są więc uważane za wygórowane i szacuje się, że tunel osiągnie maksymalną przepustowość rzędu 130 tys. pojazdów dziennie na długo przed rokiem 2023.
Największe obawy wywołuje oczywiście bezpieczeństwo – zarówno ze względu na występujące w tym regionie trzęsienia ziemi, jak niebezpieczeństwo wypadku drogowego. Twórcy tunelu podkreślają, że przebiega on między głębinowymi skałami sedymentacyjnymi, które nie przejawiają tendencji do przesuwania się podczas wstrząsów, i że 30-centymetrowa ściana betonu jest w stanie wytrzymać wstrząsy rzędu 8, a nawet 10 stopni w skali Richtera, do jakich dochodzi w tym regionie raz na kilkaset lat. Co kilkaset metrów wymurowano schrony, w których mogą szukać bezpieczeństwa wszyscy piesi, do perfekcji doprowadzono kwestie łączności przewodowej i bezprzewodowej. A jednak nie da się ukryć: z położonego w skałach, 60 metrów pod dnem morza tunelu nie prowadzi żadna droga ewakuacyjna.

Aż się rozdzwoni sosna

2016-12-21

Liczne dystopie opisują światy, w których zinfiltrowana została nie tylko rzeczywistość społeczna – pełna inwigilacja maili i telefonów, monitoring mieszkań i ulic – ale również przyroda: to świat, a w którym ochipowane są zwierzęta i drzewa, równolegle zaś prowadzony jest monitoring oceanów i złóż geologicznych.
Coraz bardziej prawdopodobne wydaje się, że sytuacje takie mogą nas czekać w przyszłości. Jak na razie, najbliższym takiego rozwiązania jest pomysł hiszpańskiej formy Ntforest, która zaprojektowała niewielki, przenośny czujnik pożarowy, tak tani, że może zostać zainstalowany praktycznie na każdym drzewie w lesie.
Projektanci Eli-Gutteriez Studio, którzy współpracowali przy projektowaniu czujnika, mówią o jego zdolności do określania siły i kierunku ognia oraz rozbudowanym module komunikacyjnym, pozwalającym na informowanie straży pożarnej, administracji lokalnej oraz mieszkańców. Komunikujące się ze sobą czujniki pozwalają dodatkowo na obliczenie prędkości, z jaką porusza się ogień i jego natężeniu.
Jak zwykle z środkami poprawy bezpieczeństwa: cenne, obiecujące, praktyczne, I – chyba zniechęcające do przechadzki po lesie

Miasto z lotu ptaka

2016-12-07

Porzucone na pustkowiu miasta wydają się być konceptem z odległej przeszłości, ewentualnie – elementem jakieś literackiej antyutopii. A jednak w samych Chinach jest ich co najmniej kilkadziesiąt – wielotysięcznych, dopracowanych blokowisk, stojących na skraju pustyni i czekających na zasiedlenie podczas kolejnego boomu gospodarczego.
O tych ośrodkach miejskich, które są „miastami” w sensie czysto architektonicznym, ale już nie – w urbanistycznym, było głośno od blisko roku: wielu ekonomistów uważa je za ważny sygnał, mówiący o spowolnieniu koniunktury gospodarczej w ChRL.
Zajmujący jest sposób, w jaki próbuje się to badać – bo nie wszystko są jednak w stanie załatwić zdjęcia z Google Earth. Niezrównany Georgh Manaugh dotarł do opracowań pokazujących, jak chińscy badacze z serwisu-giganta Baidu podjęli trud skorelowania setek milionów wyszukiwań, dokonywanych codziennie w ChRL za pomocą Baidu z oficjalnym wykazem miast i punktów zamieszkałych. Okazało się to znacznie lepszym miernikiem faktycznego zamieszkania niż stosowane dotąd powszechnie przez badaczy przestrzeni miejskich liczenie odsetka rozjaśnionych po zmroku okien.
Przy okazji badacze Baidu wyróżnili kilka innych kategorii „miast-nie miast”: ośrodki turystyczne, które „ożywają” na kilka miesięcy, przez resztę roku znajdując się w stanie hibernacji. Po podobną technikę sięgnęli już badacze amerykańscy, badający dynamikę populacyjną w osławionym „pasie rdzy”, który przyniósł zwycięstwo Trumpowi. Najbardziej finezyjne podejście, jeśli idzie o mierzenie faktycznego rozwoju miast, ze szczególnym uwzględnieniem nowo tworzonych przez deweloperów ośrodków ma firma Orbital Insight z siedzibą w Kalifornii. Przy użyciu programu Google Earth i dodatkowej kalibracji zdjęć przez satelity niskoorbitowe dokonuje ona pomiarów... zmiany wielkości cienia, rzucanego przez nowo budowane osiedla. Ich dynamika pokazuje,czy na budowie panuje zastój, czy ruch – i okazuje się to tak precyzyjnym narzędziem diagnostycznym wielu gospodarek, że po analizy Orbital Insight ustawiają się kolejki. W ślad za nimi ruszyły Space Global, Orbit News i inne podobne firmy trackingowe, które mierzą z orbity nawet stopień zapełnienia parkingów przy centrach handlowych i tempo przemieszczania się wózków. Od satelity nie ma ucieczki!

Chciałbym, ażeby beton giętki…

2016-12-01

Beton od dziesięcioleci stanowi poręczny synonim trwardości, oporu, niepodatności na zmiany. Nie przypadkiem frazy o „partyjnym betonie” zrobiły taką karierę w PRL. Dziś, w epoce odkryć naukowców z Nanyang University w Singapurze czy MIT, takie porówanie nie miałoby specjalnej racji bytu, a towarzysz Kociołek, słysząc o sobie „beton”, mógłby uznać to za komplement: że taki elastyczny.
Prace nad betonem bardziej wytrzymałym na naprężenia, rozciągania i punktowo przyłożony nacisk prowadzone są na setkach uczelni i czy to Kalifornia, czy Singapur, zmieszają w jednym kierunku: naszpikowania krzepnącej mieszaniny cementu, wody i piasku taką ilością mikrowłókien, które przenosić będą i rozpraszać siły działające na beton, działając po trosze jak zderzaki, po trosze zaś – jak sprężyny. Cieńsze od włosa, podrażają koszt starej-nowej substancji niemal czterokrotnie (elastyczny beton wymaga innych warunków produkcji niż obracająca się ze zgrzytem „gruszka”: nie da się też tak po prostu „dosypać” polimerowego dodatku), i dlatego opłaca się go stosować przede wszystkim tam, gdzie awaria lub wymiana zawodnego elementu konstrukcji byłaby niemożliwa lub zbyt potencjalnie niebezpieczna: na budowie tam, zapór, elektrowni, mostów lub wielkich budynków publicznych.
Zupełnym novum jest zaś uzyskany na Uniwersytecie Michigan beton klasy ECC. „Elastic Customizable Concrete”? Prawie: na razie skrót odnosi się jednak do firmy Engineered Cement Composites, która umieszcza na powierzchni betonu, w mikrokapsułach, dodatkowy suchy cement, który reaguje z zawartym w powietrzu dwutlenkiem węgla i wodą, tworząc węglan wapnia, który wypełnia szczeliny i przywraca spoistość materiału. To już prawie „samonaprawiający się materiał”, marzenie specjalistów od „rozproszonej AI” – i mimo, że dziś niemal dziesięciokrotnie droższy od zwykłego cementu, za 10-15 lat stanowić będzie podstawowe tworzywo budowlane.

Turbina za domem

2016-11-25

Kiedy mowa o „generowaniu energii domowymi sposobami”, większość myśli o ogniwach fotowoltaicznych lub elektrowniach wiatrowych – inwestycjach kosztownych, nierzadko przekraczających budżet pojedynczego gospodarstwa domowego, a przede wszystkim – mocno zaawansowanych technologicznie, a co za tym idzie – podatnych na awarie, wymagających dużych kompetencji w obsłudze, co dodatkowo podnosi koszt całego przedsięwzięcia.
Nie zawsze tak być musi. Na Zachodzie furorę robi… elektroturbina wodna, możliwa do zainstalowania właściwie w każdym nieco szerszym potoku czy niewielkiej rzece. Bez konieczności uzyskiwania pozwoleń, co ważniejsze – bez potrzeby osadzania w przepuście, jazie czy w murze: osadzana na kratownicy i cumowana na dwóch mocnych linach turbina wygląda nieco topornie, niczym samochody „SAM-y”, montowane na prl-owskiej wsi z części pozostałych po motocyklach i traktorach, ale ma wydajność wystarczającą do ogrzania i oświetlenia domu jednorodzinnego; przynajmniej do czasu suszy.
Podobny popyt na proste, survivalowe narzędzia i maszyny na Zachodzie zwraca uwagę. Podręczniki kopania studni czy ziemianek robią furorę na Amazonie już od jakiegoś czasu, podobnie jak zestawy do „przeżycia w tundrze”, składane saperki czy dynama ręczne. Patentowi na produkcję turbiny przygląda się ponoć jeden z podupadających amerykańskich koncernów samochodowych, licząc na spore zyski.
Jest to zjawisko, które świadczy z pewnością o wyższym niż dotąd poziomie lęku Zachodu – i oby tylko o tym.

Kanał olimpijski

2016-11-21

Czas naprawdę zatacza czasami kręgi. Przed wiekami miasta lokowano nad rzekami ze względu na zalety obronne i transportowe tychże, ale niezależnie od tego obficie zażywano w nich kąpieli. Później odkryto, że – parafrazując Pratchetta – „duża ilość małych wąsatych żyjątek niekoniecznie znaczy, że woda jest zdrowa” i rozpoczęto pospieszną rejteradę na ląd. Zamożniejsi trafiali (ale dopiero od początku XX w.) na baseny. Reszcie wystarczały publiczne łaźnie, a dzieci z ludu bawiły się – horribile dictu – w rynsztokach.
Nawet jednak, jeśli w XX wieku gdzieś jeszcze, gdzie nie dotarł ciężki przemysł, pływano w rzekach – w Wilii, w Wołdze czy w Neretvie – to z pewnością nie w kanałach przemysłowych: te odgrywały rolę bodaj tylko w kryminałach i horrorach jako dogodne miejsce topienia zwłok, a w Petersburgu – również samobójstw: inkubatory szczurów, chłodu i mroku.
Tymczasem wiek XX minął i marzenia o rewitalizowaniu przestrzeni miejskiej prowadzą wielu animatorów i architektów w zgoła nieoczekiwanych kierunkach. Berlińska pracownia Realities United nagłośniła właśnie swój projekt „Flussbad”, w ramach którego zamierza przekształcić w miejsce rekreacji i basen ni mniej ni więcej, lecz.. wodny tor transportowy, stanowiący sztuczną odnogę Szprewy i okalający z jednej strony słynną Wyspę Muzeów.
Kanał ma naturalnie zostać częściowo odcięty od Szprewy i „uprzystępniony” pieszym poprzez obniżenie brzegów, obsadzony roślinami wodnymi nasłoneczniony. W jego środkowej części, na długości 840 metrów, otwartych zostanie kilkanaście torów wodnych. Nadal jednak będzie to nie „zamknięta” sadzawka, lecz odnoga rzeki: woda ma napływać z głównego koryta po czym – po niespełna kilometrze – znów doń uchodzić.
Co może najbardziej zaskakujące, drenaż ma być całkowicie biologiczny: zapewni go 300-metrowy odcinek piaszczysto-żwirowy, obsadzony roślinnością trzcinową. Do tego kilka napowietrzaczy – i, zdaniem wielu berlińczyków, po raz pierwszy od wielu lat można się będzie legalnie i bez obawy egzemy zanurzyć w Szprewie. Oczywiście, nie obejdzie się bez rygorystycznej kontroli bakteriologicznej, może kilku alarmów – ale i tak wizja plażowiczów wskakujących do wody tam, gdzie pół wieku temu sunęły, plując mazutem, ciężkie barki i uchodziły ścieki, robi wrażenie.

Nowe ambicje architektury

2016-11-14

Przez stulecia architekci i projektanci starali się budować inaczej niż poprzednicy: marzyło im się to, co większe, piękniejsze, odważniejsze. Ciągnęli wzwyż wieże , rozciągali fasady. Sąd w naszych czasach taka gotowość zgłaszania minimalistycznych rozwiązań – ot, choćby wieży do zbierania i skraplania wody przy pomocy kilku polietylenowych płacht i rusztowania z bambusa? Czy to regres zainteresowań i metod, czy odpowiedź na zapotrzebowanie opinii publicznej i liderów mediów?

W świecie portali architektonicznych głośno o dokonaniach włoskiego projektanta Arturo Vittori, który zaangażował się we wznoszenie wież (określanych jako „Warka Tower”, nie od siedziby polskiej potęgi piwowarskiej, lecz od rosnących na północy Etiopii drzew). Prosta konstrukcja, która umożliwia skroplenie części parującej z ziemi wody, pozwolić ma docelowo na napojenie stuosobowej wioski.
Vittori, jak deklaruje – i najpewniej szczerze – przejął się życiem ludu, którego kobiety muszą codziennie o świcie ruszać do odległego o 20 km źródła. Wieże Waka wykorzystują na nieco lepszą miarę rozwiązanie znane komandosom i survivalowcom: dość powiesić nad rozkopaną ziemią szczelną plastikową płachtę, by zaczęły na niej kondensować się kropelki wody.
Konstrukcje Vittoriego wyróżniają się skalą, rozmachem (wieża napoić ma do stu osób) i, nie da się ukryć, mistrzostwem architektonicznym: konstrukcja z drewna, ważąca do 100 kg i wznoszona bez udziału fachowców na wysokość 12 metrów musi być dopracowana!
A jednak, jak w antyutopiach, w których świat cofnął się o 300 lat, mam wrażenie pewnego regresu.