W cieple własnej makulatury (2)

Ciąg dalszy opowieści o marzeniach o własnym źródle ciepła: tak! Mamy to! Mamy pełną wannę jasnobrązowej pulpy papierowo-tekturowej: urobiliśmy się po łokcie, ale potencjał grzwczny takiej ilości masy papierowej jest niemały. I co teraz? 
Po pierwsze: dodać zagęszczacza, który poprawi spoistość przyszłego brykietu, zwiększy jego wartość kaloryczną, a jeśli konsekwentnie nastawiamy się na prowadzenie gospodarstwa eko - może nam również pomóc w utylizacji innych, prócz papieru, odpadów. 
To mogą być zatem - po pierwsze - ścięta trawa lub zgrabione liście (tym razem już obejdzie się bez odciskania, chyba, że mamy w obejściu fasolowiec). Ważne jednak, by były suche lub przynajmniej podsuszone - cała wilgoć, której nie usuniemy z masy przed sporządzeniem brykietu, będzie musiała być później odsuszona podczas leżakowania, albo z palenia w kominku będziemy mieli więcej pary niż pożytku. 
Dosypać możemy - jeśli prowadzimy dom eko - wszelkiego rodzaju łuski słonecznika, skorupy orzechów, etc. Osoby, które zajmują się produkcją brykietów półprofesjonalnie, często zamawiają takie materiały w zakładach przetwórstwa spożywczego, ale to chyba zbytek zachodu, jeśli wytwarzamy je wyłącznie na własny użytek. 
Wióry z przydomowego majsterkowania? Jak najbardziej! (jw., wyprawa do tartaku chyba nie ma sensu). Miał węglowy? Też. Ten ostatni przyda się nam również, jeśli nie mamy pod ręką żadnego innego zagęszczacza - można go dostaćtanio i w dużych torbach. 
Tu ważna uwaga: w przypadku miału warto mieć osobną beczkę do mieszania go z pulpą. W innym przypadku przy namaczaniu kolejnej porcji papieru na powierzchni wody powstanie uroczy, siwo-czarny kożuszek, przy każdej okazji osiadający nam na rękach. 
To samo zastrzeżenie, tylko wypisane większymi literami, obowiązuje w przypadku zalecanego przez niektórych entuzjastów ekologii i brykietów pomysłu, by do pulpy dodawać zużyte oleje spożywcze z gospodarstwa domowego. Ma to sens: wylewanie do zlewu zużytej oliwy czy masła klarowanego po smażeniu jest skrajnie nieekologiczne (widzieliśie kiedyś, spacerując nad lokalną rzeczką, wielkie, kilkudziesięciometrowe, opalizujące kożuchy płynące po powierzchni, osiadające na nadbrzeżnych roślinach, duszące ryby, ciągnące za sobą stada padłych owadów? No właśnie. To te resztki po plackach ziemniaczanych, które bardzo trudno jest zbiodegradować), 
a spalić ich od ręki nie bardzo jest jak. Wylać do płonącego kominka? I pożar, i smród. 
Zlewanie takich olejów do szczelnego pojemnika, a następnie dodawanie do pulpy jak najbardziej ma sens - ale w innym zbiorniku niż ten, w którym namaczamy papier. Inaczej przy każdym zanurzeniu ręki w pulpie wyciągać ją będziemy oblepioną warstwą zjełczałego olejku o zapachu jajecznicy, placków i dorsza jednocześnie. Dorsza sprzed tygodnia, dodajmy. (Na szczęście w dużej masie pulpy i w trakcie osuszania większość olejków eterycznych się ulatnia). 
Znakomicie. Mamy już beczkę kawowo-czarnej pulpy, ze sterczącymi źdźbłami trawy i nutką dorszyka. Co teraz?
Teraz pozostaje sporządzenie z tej masy brykietów - czyli brył na tyle poręcznych i zwartych, by udało się położenie ich w jakimkolwiek przewiewnym, a w miarę możliwości nasłonecznionym miejscu na kilka dni lub tygodni - im dłużej będą schnąć, tym lepiej. Przedtem jednak konieczne jest odciśnięcie maksymalnie dużej ilości wody - garść pulpy, jeśli okaże się zbyt wilgotna, albo ścieknie nam między palcami, albo spleśnieje na półce i nijak nie da się podpalić. 
Odpowiedź jest jedna: BRYKIECIARKA. 
Tyle, że pod tym jednym imieniem kryją się co najmniej trzy klasy rozwiązań: 
(1) Brykieciarka z wysokowydajnym silnikiem diesla lub elektrycznym i przekładnią ślimakową, która umożliwia stosowanie naprawdę dużego przełożenia i nacisku. Brykiety wychodzą z niej (praktycznie same, bo na podajniku) czyste, jednakowych rozmiarów, symetryczne - nic, tylko podsuszyć i pakować na sprzedaż. Tyle, że brykieciarka taka (pomijając koszty oleju napędowego lub prądu, konserwacji i napraw, wreszcie rygorystyczne wymogi dotyczące wilgotności i konsystencji pulpy) kosztuje od 10 do 50 tysięcy złotych - używana. Oczywiście, można znaleźć i egzemplarz za 150 tysięcy: z elektroniczną kontrolą wilgotności! 
(2) Na drugim końcu oferty dostrzec można brykieciarkę ręczną -"już za sto złotych", jak piszą na Allegro! Brykieciarka ręczna do złudzenia przypomina, prócz tego, że nie ma jej w ofercie w odcieniu różu, foremki do piaskownicy dla milusińskich: pulpę można nałożyć (łyżeczką?) do środka i nacisnąć wieczkiem. 
Wychodzi cegiełka. Wychodzi, alo wycieka. A brykieciarka, jak wynika z rozczarowanych wpisów na forach, rozpada się po 30 do 50 naciśnięć. 
(3). Jak zawsze, najlepiej wychodzi się na "trzeciej drodze": brykieciarka ręczna zbudowana ze stali, nie z cienkiej blachy ocynkowanej i z plastiku, z odpowiedniej długości dźwignią, możliwością wkopania nóg, etc., kosztuje na Allegro od 300-400 złotych. Skuteczność odcisku zależeć będzie wyłącznie od siły, jaką przyłożymy - więc każda cegiełka będzie innej wilgotności. Warto też od razu po zakupie wydać drugie 400 zł na dodatkowe obejmy, dospawanie mocniejszej ramy - tak, by nie rozpadła nam się po tysiącu ruchów dźwignią. Ale za tysiąc złotych mieć opał na zimę - to już jest oferta do rozważenia. 
Zwłaszcza, jeśli przyjrzeć się własnym bicepsom.