Szarża na elektrownie wiatrowe

Odnawialne źródła energii są na topie: właściciele największych banków świata, Al Gore i oferenci lokalnych kredytów zrobią wszystko, żebyście sięgnęli po jedną z eko-instalacji, Matt Ridley, publicysta gospodarczy brytyjskiego Guardiana, postanowił podjąć polemikę z tezą o szczególnej opłacalności elektrowni wiatrowych. Nawet, jeśli polegnie jak Don Kichot – jego wywód jest równie miażdżący, co nieodparty.

Ridley wychodzi od przypomnienia faktów podstawowych i bezspornych dla wszystkich: przywołuje założenia konstrukcyjne elektrowni wiatrowych (złożona głównie z betonu i stali, z niewielkim dodatkiem metali ziem rzadkich i plastiku konstrukcja waży ok. 200 ton, wymaga kotwienia w ziemi na głębokości 20 metrów i głębiej, trzeba dla niej zarezerwować pokaźną powierzchnię, na której można jedynie wypasać owce). Przypomina ofiary bezpośrednie (ptaki i nietoperze, na masową skalę masakrowane przez śmigła wiatraków, cieki wodne, które zmieniają bieg lub wysychają w rezultacie stawiania głęboko kotwionych w ziemi konstrukcji) i pośrednie (Mongolia i Chiny północne, spustoszone w wyniku rabunkowej eksploatacji ziem rzadkich, niezbędnych do produkcji rotorów i elektromagnesów, używanych w elektrowniach wiatrowych). Ale to dopiero początek.

Ważne są kwestie wydajności: 200-tonowa konstrukcja, w przeliczeniu na masę, jest około dwustukrotnie mniej wydajna niż nowoczesna turbina lub silnik wykorzystujące energię spalania gazu ziemnego. Powiecie, że wiatrak nie przyczynia się za to do efektu cieplarnianego, nie emitując spalin? Tak, to prawda; przynajmniej dopóki nie uwzględnimy kosztów ekologicznych wyprodukowania stali i betonu niezbędnych do wzniesienia turbiny i wiatraka; wówczas kalkulowane wartości raptownie się zmieniają.

Przede wszystkim jednak Matt Ridley rozważa szerszy kontekst: mianowicie wydajność elektrowni wiatrowych, a w konsekwencji to, czy kiedykolwiek będą one w stanie zastąpić „brudne” źródła energii.

Wnioski nie są – nomen omen – budujące. Do dziś, mimo gigantycznych subwencji i wsparcia, oraz pracy dziesiątków laboratoriów, wiatraki i panele słoneczne są w stanie dostarczyć w sumie mniej niż 1 procenta zużywanej w świecie energii elektrycznej. Wynika to po prostu z ich bardzo niskiej wydajności. Jak oblicza Ridley, biorąc pod uwagę, że w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat zapotrzebowanie świata na energię rosło rokrocznie o ok. 2 procent, aby dostarczyć światu tych dwóch tysięcy terawatogodzin, rocznie powinno pojawiać się na świecie 350 tysięcy nowych elektrowni wiatrowych! (Zauważmy – mowa tylko o zaspokojeniu potrzeby WZROSTU zapotrzebowania na energię, nie całości zapotrzebowania!). 350 tysięcy rocznie? To znaczy, że rokrocznie trzeba by zastawić potężnymi słupami obszar wielkości Wielkiej Brytanii. Do roku 2050 „zasłupiona” zostałaby właściwie cała Eurazja. I tyle.

Turbiny wiatrowe nie staną się w przyszłości bardziej wydajne. To nie kwestia doskonalenia układu elektromagnesów: tak po prostu bywa z wiatrem. To paradoks, na który warto zwrócić uwagę: ludzkość postawiła już przecież, u zarania dziejów, na wiatr jako skuteczny środek napędowy, przynajmniej na wodach – i trzymała się tego aż do połowy XIX wieku. A potem – jakoś przestała.

Doprawdy, jeśli chcemy być „eko”, wznośmy już prędzej niewielkie zapory wodne na rzekach. I uprawiajmy wierzbę energetyczną. [w.s.]