Roboty ziemne

Termoizolacja, od zawsze w cenie, dawniej oznaczała niemal wyłącznie ochronę przed przemarzaniem, mostkami, grzybem i katastrofą, jakiej budżet domowy mógłby uświadczyć za sprawą kosztów dogrzewania. Wraz z ocieplaniem się klimatu coraz ważniejszym wyznacznikiem komfortu życia domowego staje się również ochrona przed upałem. Czy jesteśmy w stanie stawić czoła temu problemowi na poziomie projektowania domu jednorodzinnego w inny sposób niż planując dodatkowe gniazdka elektryczne dla przenośnych klimatyzatorów?

Kilka brytyjskich portali poświęconych projektowaniu przypomniało ostatnio garść prawd związanych z termoizolacją podejmowaną metodami naturalnymi – bez inwestycji w klimatyzatory, kojarzące się wszystkim ekologom ze zjadaniem własnego ogona, skoro całe ciepło z domu „wydychane jest” na zewnątrz, skąd wraca ze zdwojoną mocą... A przecież weszły one w użycie w gospodarstwach domowych dopiero po II wojnie światowej (przedem używano ich jedynie w magazynach wielkich producentów żywności), podczas gdy przed upałami chronili się w cieniu domu już starożytni Grecy. Co można zaproponować na etapie projektowania domu, prócz stoicyzmu i częstych pryszniców?

Przede wszystkim chłód ziemi: ziemia i piasek są jednymi z najlepszych znanych nam termoizolatorów. Nawet, jeśli nie decydujemy się na eksperyment polegający na budowie z ziemi części ścian (tzw. earth building i jej odmiany z użyciem gliny, słomy, zestalonego gliną lub iłem żwiru są coraz popularniejsze u zamożnych właścicieli gruntu z ekologicznym zacięciem) – możemy otoczyć ziemią z zewnątrz część ścian domu. Nie wymaga to kupowania działki budowlanej w terenie górzystym: również na mazowieckiej czy pomorskiej równinie różnice poziomów w obrębie jednej działki budowlanej zwykle sięgają metra czy dwóch, a to zupełnie wystarczy, by posadowić dom w ten sposób, by tylna ściana dotykała sztucznej skarpy lub była po prostu przykryta gruntem. W bardziej ambitnych realizacjach jednospadowy dach może w takim przypadku stać się częścią tarasu; wystarczy jednak ściana-zagłębiona-w-ziemi, by obniżyć temperaturę w przylegających pomieszczeniach o dwa-trzy stopnie. Oczywiście wymaga to starannego przeprowadzenia drenażu (by zagłębiona w ziemi ściana nie nasiąkała) i rezygnacji z otworu okiennego (być może alternatywą może być otwór doświetlający w suficie, swoista „studnia świetlna”, którą wpadać może światło dzienne z okien dachowych?): oszczędność jednak, komfort, ba, izolacja dźwiękowa mogą stanowić olbrzymi atut.

Drugim zasługującym na uwagę ekologicznym wariantem schładzania jest wzniesienie bodaj jednej ściany budynku z kamienia. Jest to rozwiązanie wyjątkowo obosieczne i trzeba starannie rozważyć wszystkie za i przeciw: całe ciepło, które gruba kamienna ściana zdąży wchłonąć w lecie – wypromieniuje jesienią, w zimie zaś funkcjonować z kolei będzie jako gigantyczny blok chłodzący. Żadne półśrodki w rodzaju przesłonięcia jej wówczas parawanem, żaluzją czy boazerią nie wchodzą w grę – ściana taka staje się wówczas już nie „mostkiem cieplnym”, lecz gigantycznym pasem transmisyjnym wilgoci, zimna i dyskomfortu do wnętrza domu. O decyzji powinno tak naprawdę przesądzić to, czy dysponujemy stosunkowo tanim źródłem ogrzewania: jeśli tak, jeden lub dwa promienniki ciepła powinny załatwić sprawę.

Trzeci sposób jest najtańszy (choć również nie pozbawiony kosztów ubocznych), tyle, że zaczyna działać w kilkadziesiąt lat od uruchomienia: Anglosasi ochoczo wymieniają wysokie drzewa o rozbudowanej koronie, od katalpy do robinii, które obniżają temperaturę w stojącym ich cieniu budynku o kilka stopni – bezpłatnie, jeśli nie liczyć podlewania w najupalniejsze dni, przycinania gałęzi i przede wszystkim oczyszczania rynien z liści w połowie sezonu jesiennego. Jeśli stać nas na taki wysiłek – warto już teraz zainwestować w kilkunastoletnie, porządnie ukorzenione sadzonki.