Recycling budynku

Wszyscy przejmują się dziś ekologią, na budowie recykluje się plastiki, stal i szkło, stos kompostowy musi stanąć w narożniku każdego szanującego się ogrodu, stopniowo też przestaje być fanaberią planowanie wtórnego obiegu wody, tak, by wykorzystać część ścieków do ogrzewania domu i podlewania ogródka. Ale recycling klasycznych materiałów budowlanych – czy to cegły, czy betonu, czy tynków – to pięta achillesowa ekologów: można je w najlepszym razie przemielić (jakie jednak pociąga to za sobą koszty transportu, zapylenie, jak gigantyczne jest zużycie energii pracujących na skalę przemysłową kruszarek!), by uzyskać z nich podsypkę do fundamentów lub budowy dróg. Czy sprawa jest zatem całkiem przegrana, a akty budownictwa są z definicji nieekologiczne?

Na szczęście nie wygląda to tak źle: na Zachodzie nabiera rozgłosu ruch tzw. architektury cyrkularnej, stanowiącej odprysk szczególnego ruchu „circular economy”, w równym stopniu podszytego niechęcią do kapitalizmu, co obawą przed katastrofą ekologiczną, która wydaje się coraz bliższa. Architektura cyrkularna to, w największym skrócie, wszystkie działania, mające odwrócić, albo przynajmniej opóźnić wyrok zawarty w cyklu „zbudować, zużytkować, zburzyć” któremu, wydaje się, poddane są wszystkie domy. Na ile może się to udać?

Oczywiście: granice takim fantazjom w naturalny sposób wytycza zniszczenie materiałów, zużycie budynku, jego zawilgocenie, by nie wspomnieć już o klęskach naturalnych czy historycznych, które w definitywny sposób kładą kres danej budowli. Entuzjaści architektury cyrkularnej nie chcą jednak wskrzeszać zniszczonych budynków ani za wszelką cenę bronić zagrzybionych i skazanych realizacji: usiłują jedynie zapobiec wyburzaniu w pełni sprawnego budynku po 20 czy 25 latach od chwili jego wzniesienia, w momencie, gdy wycofa się zeń dotychczasowy użytkownik i inwestor. Dzieje się to zwykle w przypadku budowli służących wielkiemu biznesowi i tego też dotyczy większość udanych przedsięwzięć „cyrkularystów”. Powszechnie wymieniane są w tym kontekście losy kompleksu budynków w podparyskiej Saint-Denis, opuszczonych wcześniej przez koncern Alstrom. Siedem tysięcy metrów kwadratowych zostało zagospodarowane przez przeszło 150 stowarzyszeń obywatelskich i artystycznych. Wiadomo – jest to rozwiązanie bliskiej anarchicznej idei squattu, od czego jednak różni je odpowiedzialny stosunek do zastanych dóbr, gotowość ich konserwowania i legalnej rozbudowy zgodnie z istniejącymi czy pojawiającymi się potrzebami.

Tak stało się z budynkami w Saint-Denis, tak dzieje się – to inny podręcznikowy przykład – z londyńskim biurowcem z lat 50., przebudowanym i ocieplonym (szklane łączniki!) przez kolektyw Make Architects. Dziś służy on okolicznym mieszkańcom – ulokowano w nim m.in. szereg przychodni zdrowia i punktów usługowych. Pytanie, co z tego można by zrobić w Polsce – już to ze straszącym w pobliżu Powązek wojskowych betonowym masywem budynków, jakie pozostały po imperium zmarłego Aleksandra Gudzowatego, już to z pojedynczymi willami.