Pomarańczowa wstęga

Spokojne wody podalpejskiego jeziora Iseo, położonego między Wenecją a Mediolanem: zalesione stoki, szmaragdowe zatoki, wieże kościołów w ciepłym świetle zachodu. Wydawałoby się, że to krajobraz klasyczny i wzorcowy, który ingerencja współczesnego artysty może tylko zniszczyć. A jednak jaskrawo oranżowe i chłodne, białe wstęgi pomostów, dzielące wody jeziora na kilka prostokątów i trójkątów, nie szpecą tego widoku, lecz elektryzują widzów. Kto jak kto, ale Christo zna się na podobnych rozwiązaniach.

Kiedy słyszymy o „architekturze ziemi”, nieraz krzywimy się podejrzliwie: ostatecznie, jest to pojęcie tak pojemne, że obejmuje również wiele realizacji szpetnych lub szalonych. Kaukaskie, uralskie i koreańskie szczyty, zryte płaskorzeźbami, przedstawiającymi Marksa, Engelsa, Lenina i lokalnego wodza lub długie cytaty z ich pism, to obraza dobrego smaku, poszanowania dóbr przyrody i szereg innych deliktów. Ale też, bądźmy szczerzy, amerykańska Mount Rushmore, choć przedstawia postaci znacznie bardziej sympatyczne, też nie budzi zwykle europejskiego entuzjazmu: za duże to, za nachalne, zbyt nieodwracalne.

Można ostatecznie uznać, że podobne monumenty to jeszcze nie „land art”, lecz zaledwie gigantomania. Ostatecznie, samo pojęcie narodziło się w latach 60. i przez długie lata stanowiło dziedzinę, w której spełniali się konceptualiści, niekoniecznie zbrojni w talent, za to na pewno w spychacze – co oznacza, że i w fundusze. Ot, choćby słynna „Spiralna grobla” Roberta Smithsona.

Christo przez długie lata zaliczał się do szkoły konceptualistów, trzymających się z dala o „architektury ziemi”: ironicznie grał na nosie monumentalnym realizacjom ufnej w siebie, XIX-wiecznej praworządnej i mieszczańskiej Europy, opakowując w zwiewny plastik a to Bundestag, a to liczne mosty paryskie. Filozoficznych interpretacji jego dokonań nie brakowało: doszukiwano się w nich gestu zwątpienia wobec tradycji, filozofii zen, nihilizmu, buddyzmu, większość zaś brała go za postmodernistę avant la lettre.

Syt chwały i zaszczytów 81-letni już artysta zwrócił się w ostatnich latach ku modnej w latach 60. i 70., w ostatnich latach trochę zapomnianej i krytykowanej przez ekologów sztuce przekształcania krajobrazu, pozostawiania w nim swojego śladu – i, jak się okazało, osiąga skromniejszymi niż dawniej środkami i z mniejszym rozgłosem nadspodziewanie wiele.

Na wodach jeziora Iseo umocował przy pomocy najprostszych środków, czyli lin i metalowych kotew, kilkaset tysięcy mocnych, wypornych płyt polietylenowych, tworząc sieć stabilnych pomostów, łączących miejscowości położone na dwóch brzegach jeziora – Sulzano i Monte Isola – oraz Wyspę św. Pawła (Isola San Paolo). Trzy główne pomosty – stabilne, choć unoszące się zaledwie kilkanaście centymetrów nad wodą, ale pozwalające na bezpieczną przechadzkę – uzupełnione zostały o kilkadziesiąt dalszych polietylenowych „zaułków”, łączników i ślepych uliczek, które pod nieoczekiwanymi kątami przecinają spokojne wody jeziora.

Wrażenie jest tym bardziej uderzające, że blisko połowa tych pomostów pokryta została gęstą, żółtopomarańczową geowłókniną (w sumie przeznaczono na to blisko 100 tys. m.kw. Materiału); biało-pomarańczowy labirynt, przypominający trochę wczesne prace Mondriana, widoczny jest ze wszystkich okolicznych wzgórz, podczas „przechadzki po wodzie” odsłania zaś wciąż nowe ujęcia, kąty i znaczenia.

Inicjatywy Christo nie da się łatwo powtórzyć, choćby ze względu na skalę przedsięwzięcia, zaangażowane w nie koszty i wysiłek organizacyjny: nie każdy cieszy się światową renomą, która może zapewnić przychylność lokalnych władz. Warto jednak zastanowić się, czy – dysponując kawałkiem gruntu, bodaj na tyłach domu, i jakimiś funduszami – nie możemy spełnić się, inicjując dzieło nie do końca na serio, niekoniecznie wiecznotrwałe, ale skłaniające widzów do spojrzenia na nowo na urodę otaczającego świata? Skoro anonimowi rolnicy potrafią poświęcić popołudnie na ułożenie z bel prasowanego siana piramidy, a czasem wręcz (jak w ubiegłym roku pod Suwałkami) całkiem pokaźnego sfinksa, może i nas było stać na coś podobnego? To może być fantazyjny,  wzniesiony na rusztowaniu ze stalowych prętów wiatrak-niewiatrak, przypominający „mobile”, czyli ruchome rzeźby Alexandra Caldera. Ktoś może wznieść z gliny ze słomą niewielką wieżę na kształt babilońskiego zikkuratu. Ktoś erygować może wielki wykrzyknik z pomalowanej na pomarańczowo blachy. A ktoś, kto ma działkę przylegającą do jeziora, zdoła może zbudować pływający pomost, bodaj i nie z polietylenu, a z pojedynczych bali drewna, wybiegający zaskakująco daleko w szmaragdową wodę?