Miasta XXI wieku (II): zaprojektujmy sobie karakana

Częstsza, niż wydawało się w dystopiach, obecność zwierząt w miastach XXI wieku, a nawet próby wykorzystywania ich do utrzymania i porządkowania tkanki miejskiej mogą tylko cieszyć. Gorzej, że na naszych oczach może dokonać się jeden z większych koszmarów biotechnologii: konstruowanie przez ludzi nowych organizmów już nie na poziomie "genetycznego poligonu" (to bowiem dokonuje się już dawno), lecz tworzenia już bardzo konkretnych nowych gatunktów, wymyślonych przy pulpicie biotechnologa, po czym wypuszczonych wprost do asfaltowej dżungli. Kogo mamy szansę spotkać w parkach i piwnicach za trzydzieści lat?

O tego rodzaju projektach coraz częściej piszą poważni publicyści, zajmujący się popularyzacją nauki bądź rozważaniami o przyszłości biotechnologii – rozważając już nie możliwości inżynieryjne, lecz konsekwencje społeczne tego rodzaju rozwiązań. Emily Anthes, autorka bestselleru „Frankenstein’s Cat” dostrzega dwie najbardziej prawdopodobne „linie rozwojowe” tego rodzaju inicjatyw.

Pierwsza – być może bardziej błaha z punktu widzenia konsekwencji genetycznych, lecz jeszcze bardziej ryzykowna etycznie, skoro działania takie podejmowane byłyby wyłącznie dla ludzkiej przyjemności – zakłada modyfikowanie zwierząt domowych tak, by stały się jeszcze bardziej użyteczne i sprawiające jeszcze mniej kłopotu: podręcznikowym przykładem takich działań byłoby – bioinżynieryjnie wykonalne – stworzenie kota, którego futerko świeciłoby w ciemności.

Nieporównanie większe konsekwencje dla świata miałoby jednak modyfikowanie nie poszczególnych organizmów, lecz gatunków na masową skalę – z myślą o wykorzystaniu ich właśnie w „zarządzaniu miastami”. Emily Anthes pisze o bardzo zaangażowanych pracach nad komarami, roznoszącymi ANTYCIAŁA malarii – ale przede wszystkim o karaluchach i mrówkach zaprogramowanych w ten sposób, by rozpoznawać rozmiary klęsk żywiołowych i zamachów terrorystycznych, wyszukiwać ich (żywe) ofiary, a przede wszystkim – monitorować stan infrastruktury miejskiej i stopień zagrożenia epidemiologicznego czy terrorystycznego. Gdzie policja nie może, tam karalucha pośle – a ten, jak wiadomo, dotrze wszędzie: w gruzy, w kanały, prześledzi – zwłaszcza, jeśli w czujniki wyposażone będzie milionowe stado – wszystkie studzienki kanalizacyjne, wiązki kabli, napowietrzenie. Wykryje rzadkie metale, promieniotwórczość, groźne wirusy, podsłucha, co trzeba – sprawiając, że prowadzić będziemy już nie „cyber-„ lecz „insektowojny”. Mało tego: zmodyfikowane jastrzębie zastąpią kamery przemysłowe, armia biomrówek oczyści ulice…

Philip K. Dick, którego wizje, podobnie jak w przypadku Stanisława Lema, zaczynają niepokojąco spełniać się na naszych oczach, pisał o androidach, które „śnią o elektrycznych owcach”. Wypadałoby się jednak najpierw spytać, o czym śnią nasi bioinżynierowie?