Cóż po architekcie w czasie marnym?

Branży architektonicznej na Zachodzie nie omijają operowe skandale związane z ruchem „#metoo”, chciwością i „wolną amerykanką” na szczytach dochodowej branży i szaleństwem parytetow, któremu mało kto potrafi się w sposób systemowy, nieograniczony do bezradnej ironii, przeciwstawić. Większość apeli o „przeformułowania hierarchii na szczytach zawodu” formułowanych jest właśnie w tym duchu, by wspomnieć tylko na głośny szkic pań kurator tegorocznego Biennale Architektury, Yvonne Farell i Shelley McNamara, krytykujących zwzięcie fenomen „starchitects”.

Czasem jednak refleksja komentatorów podąża, na szczęście, w nieco innym kierunku: i tak Sean Griffiths zwraca uwagę na doświadczenie „pracy zbiorowej”, „dzieła zbiorowego”, a zarazem anonimowego, które coraz częściej staje się udziałem współczesnych architektów. Zdaniem wykładowcy University of Westminster i czynnego projektanta, budynki, o których można powiedzieć, że są rzeczywiście „autorskie” coraz częściej znikają w gąszczu produkcji korporacyjnej, kontraktowej, zespołowej czy zabudowy modularnej.

Działo się tak już nieraz – zauważa Griffiths, przypominając melancholijnie „czasy katedr” – epokę, gdy arcydzieła europejskiej architektury powstawały na mocy namysłu, doświadczenia i wysiłku zbiorowego, bez podkreślania, czy tym mniej ubóstwiania osobowości twórcy. Zwraca też uwagę na dziesiątki lekceważonych zwykle determinant – od okoliczności geologicznych, fizykalnych i klimatycznych, przez orientację działki, dostępne technologie i materiały, siłę roboczą i podwykonawców, aż po uwarunkowania budżetowe i polityczne, obowiązujące estetyki, humory inwestorów… „Architektowi tylko wydaje się, że jest Panem Stworzenia – wzdycha komentator – w rzeczywistości znacznie częściej bywa po prostu wykonawcą”.

Być może wyprą nas roboty – konkluduje Grifiths – być może wykonawcy. Tak czy owak, to ostatnie lata, kiedy architekci mogą zabłysnąć inwencją i indywidualnością. Tylko jak mają się przy tym nie szarogęsić?