Błyskotliwy jak beton

 

Nadchodzi wiosna, która na setkach placów budowy rozpocznie się od wylewania fundamentów. Niby wiadomo: to jeden z najważniejszych etapów budowy domu, kosztowny, ale nie wolno na nim oszczędzać. Usunięcie błędów po wzniesieniu na fundamentach murów jest praktycznie niemożliwe bez wyburzenia budynku – a sączące się do piwnicy wody gruntowe, naciekające ściany, pękające mury mogą się stać udręką.

Technika stawiania fundamentów wydaje się prosta, a projekt każdego domu musi zawierać plan posadowienia budynku. Zwykle schemat jest prosty: wykop (w końcowej części wykonywany ręcznie), szalunki wokół ścian fundamentowych, mocne zbrojenie – i wylewamy beton! Jeśli stawiamy na piasku czy innych glebach tzw. niewysadzinowych, czyli nie puchnących pod wpływem wilgoci i mrozu, można pozwolić sobie na posadzenie nieco płytsze – zwykle jednak nie ma co na tym oszczędzać: półtora metra w głąb to standard (rzecz jasna bez piwnicy, w którym to przypadku należy dodać kolejne dwa metry). Zwykle plan domu uwzględnia takie właśnie rozwiązania.

Diabeł tkwi jednak w szczegółach. W przypadku fundamentów warto wspomnieć przede wszystkim o dwóch. Ważna jest odpowiednia dokładność ale i gładkość wykonywanego z desek szalunku: wszelkie załamania, uskoki czy krzywizny deskowania zostaną odzwierciedlone, w skali 1:1, na powierzchni ściany fundamentowej, utrudniając nałożenie na nią odpowiednich powłok zabezpieczających lub prowadząc do ich szybszego zniszczenia.

Równie istotne jest zastosowanie odpowiedniej jakości betonu: przylegającego do zbrojenia, wodoszczelnego, odpornego na rdze, sole odladzające i mróz. Wiele z tych właściwości może ulec polepszeniu dzięki dodatku do mieszanki betonowej organicznego tzw. superplastyfikatora. Tak wzbogacone betony (ma je w swojej ofercie każdy z liczących się producentów surowców budowlanych) noszą nazwę „betonów samozagęszczalnych”. Oprócz wspomnianych wyżej zalet mają jeszcze jedną przewagę: szczelnie wypełniają trudno dostępne miejsca, są – w chwili ich plasowania – dużo bardziej płynne: fachowcy mówią (dość koszmarną polszczyzną) o „zasięgu swobodnego rozpływu”, który w przypadku betonów samozagęszczalnych wynosi do 10 metrów – oznacza to, mówiąc wprost, że znika potrzeba przesuwania szuflami ciężkiej i krzepnącej masy, która sama „spływa” i wypełnia wszystkie nisze.

Atut drobny, lecz nie bez znaczenia: w przypadku tego typu betonów znika potrzeba użycia „wibratorów” czy „ubijaków”. Hałasu na placu budowy i tak nie brakuje: każdy, kto budował się choćby raz wie, jak drażniący bywa nieprzerwany łoskot wibratora, godzinami ubijającego ławę fundamentową... W przypadku betonów nowej generacji jest to już niekonieczne: pozostałe w mieszance mikropęcherzyki powietrza są „wyciskane” samoczynnie.