Kieszonkowe oranżerie

Podczas zwiedzania barokowych pałaców chętnie skręcamy do oranżerii, ale we współczesnych projektach domów jednorodzinnych coraz rzadziej jedno z pomieszczeń na parterze przeznaczane jest na „ogród zimowy”. Takie rozwiązanie uchodzi za staroświeckie, niepraktyczne i zbyteczne. Większość domów ma zwykle ogród z prawdziwego zdarzenia, i wydaje się mało prawdopodobne, by po godzinach spędzonych z kosiarką, sekatorem i wśród chaszczy malin ktoś miał jeszcze ochotę na podlewanie nudnych paprotek.

To jedna strona medalu – i najczęściej dostrzegają ją właśnie właściciele „klasycznych” ogrodów: w lecie i jesienią zmordowani podlewaniem, pieleniem, przystrzyganiem, opryskiem, szczepieniem, przekopywaniem i nawożeniem, z ulgą siadają pod koniec października na kanapie, przekonani, że żadnej zieleni im do szczęścia nie potrzeba. – Za dwa miesiące Wigilia, to będzie choinka – pocieszają się - a potem jeszcze sześć, góra siedem tygodni i znów trzeba wieźć kosiarkę do konserwacji.

Coraz więcej pojawia się domów jednorodzinnych „bliźniaków”, w przypadku których nie ma mowy o ogrodzie, a za zieleń starczyć musi błotnista rabatka u furtki. Coraz częściej wyższa klasa średnia wybiera apartamentowce, gdzie łatwiej o humidor niż o krzak łopianu. Nie maleje wreszcie liczba mieszkańców blokowisk i kamienic, gdzie jedyna zieleń pochodzić może z grafitti – i to tylko jeśli malują je kibole Legii lub innego klubu ze szmaragdem w barwach. Głód terenów zielonych we współczesnych miastach rośnie. Pół biedy, jeśli na sprzedaż przeznaczane są rozległe, odrolnione tereny podmiejskie: jeśli deweloper nie jest zbyt chciwy, zdoła wytyczyć aleje, kwietniki i parki. Ale co można zrobić w sercu miasta o gęstej zabudowie z przełomu XIX i XX wieku, gdzie ceny wyśrubowane są w nienaturalny sposób?

Pół biedy, jeśli do miasta należy bodaj kilkadziesiąt metrów kwadratowych: jeśli władze lokalne potrafią zdobyć się na choć trochę inicjatywy, mogą niewielkim nakładem kosztów stworzyć minipark. Doświadczenia Nowego Jorku i Chicago, a ostatnio również miast zachodnioeuropejskich dowodzą, że takie inwestycje się sprawdzają: zwarty, dwumetrowy żywopłot wraz z ogrodzeniem wystarczają, żeby stworzyć granice enklawy, przesadzanie kilkunastoletnich drzew nie jest dziś problemem, w terenie tak nasyconym infrastrukturą jak środek miasta nietrudno o niewielką fontannę, za sprawą której miejsce zyskuje charakter i czystsze powietrze. W Warszawie świetnym przykładem takiego rozwiązania jest słynny już „Dotleniacz” na Placu Grzybowskim.

Co jednak, jeśli w gestii miasta jest tylko pas jezdni i chodnika? Rozwiązaniem okazuje się PARKLET: zmontowana z drewnianych najczęściej modułów „wyspa” o powierzchni kilkunastu metrów kwadratowych, zajmująca przylegającą do jezdni część chodnika i jedno lub dwa miejsca parkingowe. Wystarcza to, żeby wydzielić teren przy pomocy donic, przenośnych nasad, mini-fontann z zamkniętym obiegiem wody. Zarazem zaś – inicjatorzy unikają niemal nieprzezwyciężalnych korowodów, jakie wiązałyby się z trwałą zmianą przeznaczenia pasa chodnika i części jezdni: na takie rozwiązanie zapewne nie byłoby zgody, natomiast możliwy do zdemontowania w ciągu kilku godzin lub na czas zimy parklet nikomu nie wadzi.

O tym, jak głęboka jest potrzeba tego rodzaju oaz zieleni w środku miasta, świadczy najnowsza inicjatywa Asifa Khana, designera, który wzniósł w sercu Londynu trzy „miniogrody”. Ze względu na charakter miejsca, wielkomiejski ruch i panujący w Anglii klimat są one znacznie mocniej odseparowane od otoczenia niż miniparki czy parklety: są to właściwie kilkumetrowe „terraria”, zastawione roślinami, odrobinę podgrzewane, za zamkniętym obiegiem wody: ot, kieszonkowa oranżeria.

To, co miało być odrobinę konceptualnym pomysłem okazało się, jak wynika z licznych relacji, hitem tego lata: do „terrariów” ustawiają się w godzinach szczytu kolejki przechodniów, najpewniej zagoszczą one w Londynie na stałe, do Khana zgłosiły się zaś już władze kilkudziesięciu miast, kupując na – nomen omen – pniu koncepcję oaz położonych między wielopoziomowym parkingiem, galerią handlową i deptakiem.

Młody architekt tłumaczy, że koncept zaczerpnął z japońskiej tradycji shinrin-yoku, czyli „kwadransa w lesie” – praktyki zakorzenionej w filozofii zen i doskonale sprawdzającej się w przeludnionych, jak na standardy zachodnie, miastach japońskich, gdzie kwadrans spędzony na spacerowaniu wokół kępki bambusów dawał podobne wyciszenie co nam – całodzienna wędrówka przez szczyty.

Warto pewnie sięgnąć po tę mądrość. Warto naciskać na władze Warszawy i Krakowa, by nie żałowały środków na wzniesienie oaz – nie trzech posadzonych z łaski krzaków spirei, lecz doinwestowanych mini-parków z prawdziwego zdarzenia! – jeśli zaś stawiamy dom sami, warto wydzielić w nim metr lub dwa na „mocną zieleń”. Nie beznadziejną, zżółkłą trzykrotkę czy „drzewko szczęścia” w zawsze przyciasnej doniczce: skrzynię z drzewkiem cytrynowym, wzniesienie z bonsai, albo pęk rosnących przez cały rok mietlic, wokół których będziemy mogli – i co z tego, że niczym Felicjan Dulski? – odbywać nasze piętnastominutowe shinrin-yoku.